środa, 26 czerwca 2013

Suicidal Tendencies - 13 ( 2013 )

Suicidal Tendencies - 13





Kto zgadnie ile lat musieli czekać fani Suicidal Tendencies na nowy album? Jak ktoś skojarzył tytuł z odpowiedzią to oczywiście ma rację. Co proponują nam Amerykanie na najnowszym krążku? A cóż by innego niż ten swój thrash/crossover. Kto wielbi poprzednie dokonania Suicidal Tendencies to zawiedziony przy "13" nie będzie.

Tracklista:

01. Shake It Out
02. Smash It!
03. This Ain't A Celebration
04. God Only Knows Who I Am
05. Make Your Stand
06. Who's Afraid?
07. Show Some Love...Tear It Down
08. Cyco Style
09. Slam City
10. Till My Last Breath
11. Living The Fight
12. Life... (Can't Live With It, Can't Live Without It)
13. This World

Premiera: 26 marzec 2013 r.
Wydawca: Suicidal Records
Subiektywna ocena : 6/10

zrodlo : http://www.metalside.pl/new_cd/cd_full.php?id=623

O kilka lat dłużej, na nowy album od fanów Suicidal Tendecies, czekali na przykład wielbiciele Guns N'Roses. I zachwycać się nie mieli czym. Za to kapela Mike'a Muira wciąż trzyma poziom. 
Choć przez 13 lat Suicidal Tendencies nie wydali studyjnej plyty, o zespole dość często się czytało, słyszało, można było go oglądać w dobrej formie na żywo (także w Polsce). Wyjąwszy te okresy bezczynności, w których lekarze reperowali schorowany kręgosłup Muira. O pracach nad nową płytą trąbiono od ponad dekady i w końcu w 2012 roku skompletowano materiał na "13". Czy czekanie opłaciło się? Na pytanie należy odpowiedzieć twierdząco. 
Nie ma zaskoczeń. "13" to Suicidal Tendencies bezkompromisowy, drapieżny i dość wyraźnie nawiązujący do początków grupy. Do hard core'a i melodyjnego punka pożenionych z thrashową motoryką, która to mieszanka kiedyś ściągała na grupę gromy, dziś zaś jest podziwianym wzorcem. To płyta, która niemal w całości może stanowić soundtrack do zatracenia się w młynie podczas koncertu. "This Ain't A Celebration", "Cyco Style", czy "Show Some Love... Tear It Down" to prawdziwe petardy w starym dobrym stylu Suicidali. Zespół parę razy lubi sobie pograć nieco dłużej, zwolnić tempo, na szczęście jednak nie nudząc słuchacza, a w kilku przypadkach imponując aranżem, zmiennością nastroju, intensywnością i warsztatem  ("God Only Knows Who I Am", "Make Your Stand"). Są, podobnie jak na poprzednim krążku, kawałki nawiązujące trochę klimatem do tego, co Suicidal Tendencies popełnili na kontrowersyjnej "The Art Of Rebellion", lecz na szczęście mało i nie tak udelikatnione brzmieniowo jak numery sprzed ponad dwóch dekad. "13" to skondensowane rażenie dźwiękiem, świetnie naturalnie i jednocześnie nowoczesnie brzmiącym, co jest zasługą dobrego znajomego ST, Paula Northfielda. Jest coś, czego mi trochę brakuje – więcej tego kalifornijskiego słońca, luzu, zaraźliwej funkowej pulsacji (jak w "Till My Last Breath").
Choć nie ma już w zespole jego wieloletniego muzyka i współkompozytora repertuaru Mike'a Clarka, Suicidal Tendencies nie stracili na jakości. Mam tylko nadzieję, że będą trzymać poziom i że na kolejny materiał nie każą czekać aż tyle lat. Trzynastka okazała się dla zespołu szczęśliwa. Teraz będę wyczekiwał na to, co Mike zaprezentuje na nowym krążku Infectious Grooves. Pierwszym od... 13 lat.

zrodlo : http://muzyka.onet.pl/recenzje/metal/suicidal-tendencies-13,1,5479403,recenzja.html


Tendencje Samobójcze wydały nowy album. Można się było na przestrzeni ostatni paru lat tego spodziewać, jeśli ktoś śledził wypowiedzi Mike’a. Trasa, byli przecież w Polsce, więc płyta jest jakby zwieńczeniem działalności. Zero zdziwień. Druga sprawa to to, kto czego po tym albumie oczekiwał. Gdyby nie propozycja Wmichaela, pewnie obszedłbym ten album szerokim łukiem. Podobały mi się “Art of Rebelion”, troszkę mniej “Lights… Camera… Revolution”. Reszty w ogóle nie lubiłem, byłem wielkim fanem hardcore’a, ale tego nowojorskiego, to była moja muzyka. Do Suicidal podchodziłem zawsze trochę ostrożnie. Koleś jakoś tak dziwnie śpiewał, wysokim głosem. No nie wiem, nie wiem. Byłem wtedy młodym twardzielem. Gdzie tam wysokie zaśpiewy.
No i nic się nie zmieniło. Chłopaki grzeją jak grzali, szybkie hardcorowe numery. Brakuje mi tylko na tej płycie kawałków, które będą się znacznie wyróżniać. Takie, które zostają w głowie po przesłuchaniu, które przykuwają uwagę. Na “Art of Rebelion”  było takich pełno. Na “13″ nie wiem. Jest Smash It, jest This Aint a Celebration i to właściwie wszystko co mi zostaje w głowie po przesłuchaniu tego albumu. Zlewa się w jedną całość. Słowem – płyta nie powala. No i przede wszystkim brakuje tych funkowych basów, takiego pulsu, który był tak charakterystyczny dla “Art of Rebelion”
Zastanawiam się nad motywami nagrania takiego albumu. Bo ze starego składu jest tylko Mike, więc powrót do fajnej atmosfery tamtych lat odpada. Chyba że nowa ekipa to tacy fajni ludzie, że Mike postanowił z nimi poszaleć i nagrać nową muzykę, bo szkoda mu było takiego składu bez nagrania materiału. Druga opcja to taka, że skoro jest trasa, to może nowy materiał na koncerty. Trzecia zaś, to szuflady zawalone starymi piosenkami. I tu refleksja na temat takich kapel: bo ST prochu nie odkrywają, nigdy nie odkrywali, więc konserwatyzm to raczej ich domena. I nie traktuję tego jako wady, ale jako punkt wyjścia do takiej myśli, że nigdy nie rozpoznasz co właściwie jest odrzutem z której sesji. Zresztą, może się czepiam, ale jak słucham “Absolute Power” Pro Pain z 2010 roku, to jednak wydaje mi się, że Gary Meskill idzie do przodu. Ale nie jestem w kwestii Pro Pain obiektywny, bo byłem ich wielkim fanem dawno temu w latach 90 ;)
Pora jakoś spiąć to w klamrę. Muzyki na nowej płycie Suicidal Tendencies nie ma co opisywać, bo jak ktoś nie zna, to pewnie raczej pomylił blogi. Materiał taki sobie, fani Cyco Mike’a będą chyba zadowoleni. Jest szybko, jest do przodu, są nowe piosenki. Może gdybym je usłyszał na koncercie, to bym inaczej patrzył. Płyta średnio mi się podobała, ale też nie odrzuciła, więc jakby remis. Zastanawiam się tylko nad jednym. Ja kiedyś byłem sporym fanem hardcore’a i jak słucham nowych płyt tuzów tego gatunku (a recenzowaliśmy już Pronga), to myślę czy aby na pewno ta muzyka była kiedyś taka fajna, czy może po prostu trafiła na podatny grunt? Albo to ja jestem stary i w takich klasycznych gatunkach lat 90 jestem na etapie “nostalgia”.

zrodlo : http://dawrweszte.wordpress.com/2013/04/28/projekt-recenzja-suicidal-tendencies-13/




Avantasia - The Mystery of Time ( 2013 )

The Mystery of Time





Tobias Sammet zaprasza do kolejnej opowieści opartej na muzyce heavy metalowej. Co ciekawe tym razem historia się... nie kończy, więc należy spodziewać się jej kontynuacji. Muzycznie mamy powrót w okolice "Scarecrow", pojawiły się partie prawdziwej orkiestry symfonicznej i tradycyjnie mnóstwo zaproszonych gości.

Tracklista:

01. Spectres
02. The Watchmaker's Dream
03. Black Orchid
04. Where Clock Hands Freeze
05. Sleepwalking
06. Savior In The Clockwork
07. Invoke The Machine
08. What's Left Of Me
09. Dweller In A Dream
10. The Great Mystery

Premiera: 29 marzec 2013 r.

Wydawca: Nuclear Blast Records
Ocena 8/10 

zrodlo : http://www.metalside.pl/new_cd/cd_full.php?id=624

Oprócz ciągłego dbania o własny metroseksualny wygląd, Tobias Sammet udowadnia, że jest niezwykle płodnym artystą.
Co rusz udziela się na płytach heavymetalowych formacji z całego świata (niczym Michael Kiske), nagrywa i komponuje kolejne albumy Edguy, ale przede wszystkim, znajduje czas na to, aby jego power metalowa opera Avantasia, regularnie przypominała o sobie kolejnymi wydawnictwami, koncertami czy zapisami występów w formie DVD.

"The Mystery of Time" to, wliczając EP i longplaye, ósmy krążek tego - nie bójmy się tego powiedzieć - zespołu. Tym razem, Sammet, który współpracował już praktycznie ze wszystkimi znanymi w power metalowym środowisku, do tworzenia tego dzieła zaprosił tylko z pozoru mniej popularnych wokalistów m.in. Pretty Maids, Magnum czy Mr. Big. Zestaw jak zwykle uzupełnia wspominany wyżej Michael Kiske oraz, prezentujący szczytową formę, Bill Byford z Saxon.

Muzycznie fani Avantasia oraz wszyscy ci, którzy lubują się w metalowych operach powinni być usatysfakcjonowani. Sammet nie zamierza przeprowadzać stylistycznej rewolucji i uparcie trzyma się wypracowanego przez lata schematu opartego na miksie hard rocka, heavy metalu i sztandarowego niemieckiego p2p2. Zatem, jest przebojowo, patetycznie, momentami trochę smutno, a wszystko to w granicach ckliwego, słodkiego - ale łatwo i (przeze mnie) chętnie przyswajalnego melodyjnego metalu, którego liryczny koncept skupia się tym razem na rozważaniach agnostyka dotyczących istoty czasu, Boga i nauki.

Spośród dziesięciu kompozycji składających się na podstawową wersję tego wydawnictwa, szczególnie (i jak to zazwyczaj w przypadku Avantasii bywa) upodobałem sobie monstrualnego dziesięciominutowego kolosa "Savior In The Clockwork" z udziałem Byforda, Kiske, i Joe Turnera. Ciężko wybrać, kto gra tutaj pierwsze skrzypce, bo wszyscy wokaliści czarują swoimi głosami, ale chylę czoła przed Sammetem, który ponownie udowodnił, że zarówno rozbudowane wielotematyczne kompozycje wychodzą mu nie gorzej, niż krótkie hard rockowe strzały, jakie pisze dla macierzystego Edguy. Co istotne, ów numer w ogóle się nie nudzi i według mnie najlepiej reprezentuje Avantasię Anno Domini 2013. Pełną wigoru, pomysłów, wciąż trafiającą do serc fanów heavy.

Ciekaw jestem, jaki wpływ na ten materiał miał wieloletni współpracownik, producent i fantastyczny gitarzysta Sascha Paeth, który jest odpowiedzialny za większość fenomenalnych solówek zdobiących utwory składające się na "The Mystery Of Time".  W przeszłości jego ‘’ręka’’ przykładała się do znakomitej większości kawałków (trylogia poprzedzająca ten album). Jednakże, o tym jak wielki był jego wkład, dowiem(y) się co najwyżej z wywiadów. A póki co, wszystkie zasługi przypisujemy Sammetowi. W pełni zasłużenie.

zrodlo : http://www.magazyngitarzysta.pl/muzyka/recenzje/12948-avantasia-the-mystery-of-time.html


Poprzednie dwa albumy Avantasia wydane w tym samym czasie mogły nieco przytłoczyć. Mimo, że w pamięci krążki te pozostawiły pozytywne odczucia, jednak zdecydowanie były traktowane jako wydawnictwa nie tak spójne jak płyty wcześniejsze, wydawane w formule konceptualnej - metal czy rock opery. Nowa produkcja Tobiasa Sammeta wydaje się powrotem do sprawdzonej formuły jaką stanowił choćby album „Scarecrow”.

Nowy krążek jest przede wszystkim częścią większej fabuły, która nie kończy się na tej płycie. Osadzona w małej wiosce w wiktoriańskiej Anglii opowieść nacechowana jest zarówno mistycyzmem, jak i przemyśleniami głównego bohatera. Oprócz postaci z krwi i kości, poszczególni wokaliści wcielają się w odcienie charakteru (występuje tu między innymi rozum, nauka) i postacie mistyczne.

Należy wspomnieć zatem o obsadzie. Jedną z głównych ról obok samego Sammeta objął Joe Lynn Turner, pojawia się zatem w największej ilości utworów. Ze starej ekipy mamy tu jednak Michaela Kiske, Boba Catleya i po raz drugi Cloudy Yang. Ale to nowe nabytki projektu robią wrażenie wyjątkowe. Mam na myśli Biffa Byforda i Ronniego Atkinsa, którym to przypadły role bardziej "charakterne" i w najbardziej dynamicznych utworach. Ich wokalizy i klimat jaki ze sobą niosą, porównałbym do wrażenia jakie zrobiły na mnie partie Roya Khana i Alice'a Coopera, na wspomnianym Scarecrow. Choć pojawienie się w urokliwej balladzie Erica Martina, jako żebraka również idealnie pasuje do całokształtu.

Płyta spodobała mi się od pierwszego odsłuchu, a zagościła w moim odtwarzaczu na dłużej. Po wielu podejściach przestałem rozbierać utwory na czynniki pierwsze, ale traktować płytę jako cały koncept. Aczkolwiek już zdołałem sobie wyrobić zdanie o kolejnych kompozycjach.

O ile na początku moimi ulubionymi utworami były Kawałki "Black Orchid" z Byfordem i "Invoke the Machine" z Attkinsem, bowiem krótsze i bardziej konkretne kawałki są nieprawdopodobnie wciągające, tak niespodziewanie dobre wrażenie zrobiła na mnie singlowa ballada.

Najtrudniej mi było przyzwyczaić się do kawałków pozornie przewidywalnych. Nie trudno zauważyć, że o ile w pierwszym utworze w którym pojawia się Kiske, refreny są nieco zbyt oczywiste - w kolejnych kawałkach, wokalista zdecydowanie się rehabilituje. Z racji, że "Savior in the Clockwork", czy zamykający album "The Great Mystery" również są bardziej wymagające - do nich na początku również wracałem mniej chętnie... Muszę jednak przyznać, że z każdym kolejnym przesłuchaniem to wydawnictwo zyskuje.

Jako album, czy też jeśli weźmiemy pod uwagę formę, "The Mystery of Time", jest niby pewnym krokiem wstecz, ale nie sposób nie zauważyć pewnego postępu. Przede wszystkim mam na myśli pojawienie się partii prawdziwej orkiestry symfonicznej. Album jest w pewnym sensie pompatyczny, ale nie napuszony.

Oprócz wspomnianych krótszych konkretnych utworów zawierających duety Sammeta z Martinem, Byfordem, Atkinsem czy Yang, na płycie uświadczymy dwa ponad dziesięciominutowe rozbudowane tracki, w których tak w kwestii instrumentarium, jak i wokaliz klimat robi się iście operowy. "The Great Mystery" i partie Catleya przywodzą mi wręcz na myśl Trans-Siberian Orchestra... Zapewne tego typu albumy mają szansę trafić do słuchaczy w określonych okolicznościach. Niebagatelny jest zatem czas kiedy ukazuje się płyta. Mamy niby okres przed-wielkanocny, jednak klimat przypomina obecnie Święta Bożego Narodzenia. Warunki możemy chyba uznać za sprzyjające.

Słyszałem już kilka opinii, że nowy album Avantasia jest najlepszym w dorobku projektu... i o ile jeszcze tydzień temu polemizowałbym, tak teraz nie jestem pewien czy nie przychylam się do tej teorii... Oceniam tą produkcję na prawie 9 ale możliwe, że niebawem w moim rankingu będzie więcej.


zrodlo : http://www.rockarea.eu/articles.php?article_id=3086



Sodom - Epitome Of Torture ( 2013 ) i Vicious Rumors Electric Punishment

Epitome Of Torture


Sodom niczym wino - im starszy, tym lepszy. Może i trochę przesadzam, ale Niemcy nagrali kolejny rewelacyjny album. Staroświecki thrash metal, bez większych udziwnień, nowoczesności i tego typu odjazdów. Po prostu 100% Sodom w Sodom. Tutaj nie potrzeba zbytniej rekomendacji, gdyż ten zespół to klasa w swojej lidze.

Tracklista:

01. My Final Bullet
02. S.O.D.O.M.
03. Epitome Of Torture
04. Stigmatized
05. Cannibal
06. Shoot Today - Kill Tomorrow
07. Invocating The Demons
08. Katjuscha
09. Into The Skies Of War
10. Tracing The Victim

Premiera: 24 kwiecień 2013 r.
Wydawca: Steamhammer Records

zrodlo : http://www.metalside.pl/new_cd/cd_full.php?id=626


Krókie, piękniusie intro i …jazda. Ale jaka jazda, cudny, wspaniały, stary thrash metal, bez cudowania, bez udziwnień, bez nowoczesnych niepotrzebnych wstawek. Prosty, ciężki, masywny, porywający, a do tego z klasą, z melodią, z wokalistą, z gitarzystą i perkusistą potrafiącymi wykonywać swoją pracę w stu procentach!

W ten sposób mógłbym w sumie zakończyć recenzję tej płyty. Poprzedniczka mi się podobała, ale to dzieło, to nie tylko dzieło, to arcydzieło. Jak dla mnie, kolejne arcydzieło w kolekcji arcydzieł tej kapeli. Po prostu mistrzostwo świata. Wydawać by się mogło, że kapela zrobiła już wszystko, co mogła, że tworzyć będzie podobne do siebie płyty i odcinać kupony od swojej kariery. Ale w przypadku Sodom to nie wchodziło w grę. Robili płyty różne, raz lepsze, raz gorsze, ale zawsze na bardzo wysokim poziomie. Płyty bardziej zadziorne, mocarne, łamiące kości i takie, w których poza ostrością stawiali bardziej na melodie. I tak też jest – w mojej opinii – i tym razem. Płyta poraża szybkością, jest wielce energetyczna, a jednocześnie nie ma kawałka, w którym nie pojawiłaby się choć w szczątkowej ilości jakaś linia melodyczna. A jest ich tu bez liku, przez co kawałki - nie tracąc nic ze swej mocy - dostają swojego charakteru. I chwała chłopakom za to!

W wywiadach zawsze mówili, że robią to co lubią, najlepiej jak potrafią. I mówię Wam – nie kłamią! Wciąż robią to, co robili, z równą werwą, z równą energią, z równym zapałem. A do tego dokładają jeszcze lata doświadczeń, co musi procentować. I zaprocentowało przecudnym krążkiem. Bo wszystko na nim jest doskonałe: od rozrywającego otwieracza „My Final Bullet” i kolejny „S.O.D.O.M.”, przez szybkie, galopujące „Epitome Of Torture”, „Stigmatized” (ze świetnym psycholskim solo), najszybszy chyba na albumie (ale ze zwolnieniami) „Invocating The Demons”, po wolniejsze, walcowate „Cannibal”, „Into The Sky Of War” i zamykający numer „Tracing The Victim”

Wszystko we właściwych proporcjach, wszystko na najwyższym poziomie. Polubiłem ten album już podczas pierwszego słuchania, z każdym kolejnym mój zachwyt tylko rósł. Aż boję się pomyśleć co może się stać, po kilku następnych… Dla mnie to już jeden z kandydatów w kategorii najlepszych płyt roku!

Polecam ze wszech miar wszystkim maniakom starego thrashu!

10/10
zrodlo : http://www.metalmundus.pl/articles.php?article_id=4037

Jednak jak ze szystkim, tak samo i w tym przypadku zdania na ten temat sa podzielone.
 
Podejrzewam, że dla wielu starszych fanów thrashu jest oczywiste, że Sodom swoje najlepsze plyty nagrał ponad dwie dekady temu, zaś później trafiały mu się albumy mniej lub bardziej przyzwoite. Do poziomu "Better Off Dead", nie wspominając o pierwszych trzech klasykach, trio z Gelsenkirchen już nigdy się nie zbliżyło. Zmieniała się nieco produkcja, krążki miały różny stopień brutalności. Zawsze jednak dominowała thrashowa siermięga, mająca, nie przeczę, chwilami swój urok, proste i szybkie kawałki, nad którymi unosił się charakterystyczny krzyk Toma Angelrippera.
Jako że Sodom nie należy do metalowych innowatorów, lecz raczej rzetelnych naśladowców, na "Epitome Of Torture" nic nikogo nie zaskoczy. Trio stawia na sprawdzone rozwiązania, więc znów za sterami konsolety zasiadł Waldemar Sorychta, który brzmieniowo odpowiednio całość oprawił. Motywem przewodnim płyty są tortury, okrucieństwo wyrządzane drugiemu człowiekowi na różne sposoby. Do takich kwestii pasuje muzyka ostra, brutalna, i taka na płycie jest. Brutalniejsza niż na "In War And Pieces", bez miłych maidenowych melodyjek (patrz "God Bless You", "The Art Of Killing Poetry" z poprzedniego krążka). Z paroma wyróżniającymi się numerami, jak firmowy, wyrosły z tradycji Venom i Motörhead "S.O.D.O.M.", "Cannibal" i "Shoot Today - Kill Tomorrow". Trudno też nie zapamiętać "Katjuschy" z charakterystyczną melodią, którą Sodom zapewne w mig wkupi się w łaski rosyjskich fanów. Reszta to przyzwoita łupanka, taka do nieskrępowanego szaleństwa w koncertowym młynie, którą jednak zachwycać się trudno. Sodom ma dziś status legendy, na który zapracował ciężko przez ponad 30 lat. Trudno jednak oprzeć się pojawiającemu się od lat wrażeniu, że legendarne płyty już kapeli nie grożą. Solidne, przyzwoite, przyjemne w odbiorze, tak. Tylko takie i aż takie.

zrodlo : http://muzyka.onet.pl/recenzje/metal/sodom-epitome-of-torture,1,5517513,recenzja.html 

Vicious Rumors - Electric Punishment ( 2013 )



Jedenasta studyjna płyta zespołu Vicious Rumors to ukłon dla fanów starszej daty. W szczególności dla tych, którym do gustu mocno przypadły płyty "Welcome To The Ball", czy "Word Of Mouth". Jednak zespół nie skopiował tamtych albumów, lecz zagrał w tamtym stylu. Do tego doszło sporo thrashowych naleciałości - krótko mówiąc: rasowy power metal prosto z Ameryki. I jeszcze w bonusie cover Kiss "Strange Ways".

Tracklista:

01. I Am The Gun
02. Black X List
03. Electric Punishment
04. D-Block
05. Escape (From Hell)
06. Dime Store Prophet
07. Together We Unite
08. Eternally
09. Thirst For A Kill
10. Strange Ways





Moja subiektywna ocena to 8/10

Premiera: 24 kwiecień 2013 r.
Wydawca: Steamhammer Records  


zrodlo : http://www.metalside.pl/new_cd/cd_full.php?id=625 

wtorek, 25 czerwca 2013

Herosi heavy metalu

Oto osoby, które każdy fan muzyki metalowej musi znać:

Ronnie James Dio, właśc. Ronald James Padavona (ur. 10 lipca 1942 w Portsmouth, zm. 16 maja 2010 w Houston) – amerykański muzyk, kompozytor i wokalista heavymetalowy.
Zaliczany do grona osób mających duży wpływ na rozwój muzyki hard rock i heavy metal. Zasłynął swoim "dzikim głosem", wymyślił i rozpropagował symbol do dziś znany i używany wśród fanów metalu – corna (kojarzony z rogami szatana). Jak twierdził, nigdy nie pobierał lekcji śpiewu. Znany przede wszystkim jako wokalista Dio i następca Ozzy'ego Osbourne'a w Black Sabbath. W 2006 roku piosenkarz został sklasyfikowany na 10. miejscu listy 100 najlepszych wokalistów wszech czasów według Hit Parader. Z kolei w 2009 roku został sklasyfikowany na 3. miejscu listy 50 najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów według Roadrunner Records.



Ronnie James Dio urodził się jako Ronald James Padavona w Portsmouth w New Hampshire jako jedyne dziecko włoskiej rodziny. Wkrótce rodzina przeprowadziła się do Cortland. Rodzice wychowywali go w tradycji wyznania rzymskokatolickiego. W 1960 roku Dio ukończył Cortland City School. W 2004 roku został wprowadzony do tamtejszej Hall of Fame. 15 listopada 1988 roku uhonorowało muzyka ulicą jego imienia.
W młodości Dio uczył się gry na trąbce, nagrał również kilka kompozycji z różnymi zespołami z nurtu rockabilly. W okresie nauki w szkole średniej dołączył do formacji The Vegas Kings, w której grał na gitarze basowej. W późniejszym okresie objął również stanowisko wokalisty, a grupa zmieniła nazwę na Ronnie & The Rumblers, a następnie na Ronnie And The Red Caps. Pierwszy siedmiocalowy singel na płycie winylowej grupa wydała w 1958 roku nakładem Reb Records. Na stronie A znalazła się kompozycja pt. "Lover", zawierająca wokalizy harmoniczne Dio. Natomiast na stronie B ukazał się instrumentalny utwór zatytułowany "Conquest", zawierający partie muzyka na trąbce.
W 1960 roku Dio podjął studia na University at Buffalo na wydziale farmacji, jednakże rok później przerwał naukę. Ronnie przyjął pseudonim "Dio" po członku mafii Johnnym Dio, a po raz pierwszy użył go oficjalnie w 1961 roku. Wkrótce potem zespół przyjął nazwę Ronnie Dio & The Prophets. Grupa wydała szereg singli. W 1967 roku przyjęła nazwę Electric Elves.
W latach 70. XX wieku zawiązał udaną współpracę z Ritchiem Blackmore'em – gitarzystą Deep Purple, a jej owocem był zespół Rainbow. Dio stał się szybko rosnąca ikoną kultury rockowej, a album Rising podbił listy przebojów. W roku 1979 zastąpił w Black Sabbath Ozzy'ego Osbourne'a. Wydane z tym zespołem 4 albumy. Heaven and Hell, Mob Rules, Dehumanizer oraz Live Evil, stanowią po dzień dzisiejszy jeden z największych dorobków w kulturze rockowo-heavymetalowej. Był to pierwszy z 3 okresów współpracy Dio z Black Sabbath, a szczególnie z Tonym Iommim. Pomimo początkowych sukcesów "odnowionej" grupy, fani nie pogodzili się z jej rozłamem i zmianą brzmienia. Nastąpił kolejny kryzys w zespole z uwagi na problemy przy montażu Live Evil. Perkusista Vinnie Appice i Dio opuścili Black Sabbath. Stało się to motywacją do solowej kariery i utworzenia zespołu Dio jeszcze w roku 1982.
W 1984 Ronnie James Dio zebrał ponad 40 osób ze świata heavy metalu oraz hard rocka (między innymi wokalistę Judas Priest Roba Halforda, gitarzystów Iron Maiden Dave'a Murraya i Adriana Smitha i gitarzystę Yngwiego Malmsteena) i zorganizował akcję Hear 'n Aid, która zdobyła milion dolarów na cele charytatywne. W 1991 Ronnie James Dio wrócił do kolegów z Black Sabbath i wspólnie nagrali najcięższy w historii zespołu album Dehumanizer (1992). Kolejny album z tym zespołem nagrał na przełomie 2006 i 2007 roku. Było to podsumowanie pracy artystów zatytułowane The Dio Years.


Śmierć

25 listopada 2009 na oficjalnej stronie internetowej Wendy Dio podała informację, iż u Ronniego zdiagnozowano wczesne stadium raka żołądka. Muzyk rozpoczął terapię w Mayo Clinic, a następnie w klinice w Houston. W maju 2010 roku w związku z chorobą zostały odwołane wszystkie występy wokalisty. Ronnie James Dio zmarł 16 maja 2010 roku w Houston o godzinie 7.45 rano. Pogrzeb muzyka odbył się 30 maja 2010 roku w Los Angeles. W nabożeństwie wzięli udział m.in. Glenn Hughes, Geoff Tate i Paul Shortino oraz ponad 1200 fanów wokalisty.
Śmierć Dio spotkała się ze znacznym odzewem środowiska muzycznego. Kondolencje i wyrazy szacunku złożyli m.in. basista Nikki Sixx – członek Mötley Crüe, Billy Corgan – lider The Smashing Pumpkins, perkusista Lars Ulrich – członek grupy Metallica, Robb Flynn – lider Machine Head, David Coverdale – wokalista Whitesnake, Scott Ian – gitarzysta formacji Anthrax, muzycy Iron Maiden, czy gitarzysta Obituary – Ralph Santolla.
23 października 2010 roku w bułgarskim mieście Kawarna odsłonięto pomnik Ronniego Jamesa Dio wykonany z kamieni morskich.

Życie prywatne.
Pierwszą żoną artysty była Loretta Berardi (ur. 1941). W czerwcu 1968 adoptowali syna Dana Padavona (zawód: meteorolog w Buffalo). Kolejną jego żoną była Wendy Dio (ur. 1947 – zawód: menedżer przemysłu muzycznego).



Rob Halford
Rob Halford, właśc. Robert John Arthur Halford (ur. 25 sierpnia 1951 w Sutton Coldfield) jest wokalistą grupy Judas Priest. W 1991 opuścił zespół i angażował się w różne projekty – Two, Fight oraz zespół sygnowany własnym nazwiskiem – Halford, w którym współpracował z gitarzystami: Mikiem Chlasciakiem i Royem Z oraz perkusistą Bobbym Jarzombkiem. W 2003 powrócił do Judas Priest. Rob Halford brał udział w trzech koncertach Black Sabbath w 1992 roku i 2004 roku, zastępując w trybie awaryjnym Ozzy'ego Osbourne'a i Ronniego Jamesa Dio.
W 1998 roku w wywiadzie z MTV ujawnił, że jest homoseksualistą. Obecnie mieszka w Phoenix w stanie Arizona (USA). W 2006 roku piosenkarz został sklasyfikowany na 2. miejscu listy 100 najlepszych wokalistów wszech czasów według Hit Parader. Z kolei w 2009 roku został sklasyfikowany na 15. miejscu listy 50 najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów według Roadrunner Records.



NEWSWEEK: Czterdzieści lat na metalowej scenie to imponujące osiągnięcie. Trudno było przetrwać?
ROB HALFORD:
Trudno było w ogóle zaistnieć. Kiedy my, Black Sabbath i kilka innych brytyjskich kapel zaczynaliśmy grać, metal jako gatunek nie istniał. Traktowano nas jak bandę dziwaków, którzy grają za głośno i śpiewają ponure teksty. Pamiętam, jak w 1970 roku oberwało się Ozzy’emu od dziennikarzy za teksty do płyty „Paranoid”, że niby nazbyt depresyjne. Z czasem na Wyspach było nas, czyli bandów grających mocniej i agresywniej od Led Zeppelin, coraz więcej, ale poza granicami Zjednoczonego Królestwa to była totalnie obca muzyka. Najtrudniej było przebić się z nią w Stanach.
Teraz, jak mówisz metal i USA, kojarzysz automatycznie: Metallica, Slayer, cała kalifornijska scena trashowa itp. W 1970 roku patrzono tam na nas jak na debili. Judas Priest? To nazwa pochodząca z piosenki Boba Dylana [„The Ballad of Frankie Lee and Judas Priest” – przyp. red.]. Dobra, to wystąpicie obok folkrockowych zespołów. I naprawdę tak było. Zestawiano nas na scenach z tak odmiennymi grupami, że publi-czność nas wygwizdywała. Ale byliśmy cierpliwi. Sukces Ozzy’ego w Stanach przetarł nam szlaki, potem byliśmy my, a później metal stał się popularny. Sukces to rzecz, która wbrew temu, co myślą młodzi ludzie, chcący być muzykami, nie przychodzi nagle. Jesteśmy dobrym przykładem, jak powolna i żmudna to praca. Zanim nasze płyty zaczęły sprzedawać się w milionowych nakładach, najpierw graliśmy dla garstki ludzi, najczęściej znajomych. Nie ma nic bardziej frustrującego od grania w małym klubie, który jest zupełnie pusty, może tylko granie dla pustego stadionu.
Newsweek: A zdarzyło się to?
Rob Halford:
Dzięki Bogu, nie. Ale to, jak traktowany jest zespół i jak bardzo liczy się jego muzyka na rynku, zauważa się po rozmiarach sal koncertowych. Jednego dnia grasz w klitce dla 20 osób, potem nagle staje się ona knajpą dla stu, ta amfiteatrem, aż w końcu pewnego dnia po koncercie przychodzi do ciebie koleś i mówi: „Słuchaj stary, dzięki wam założyłem własną kapelę! Chcemy grać tak jak wy!”. I wtedy przekonujesz się, że to, co robisz, ma naprawdę wielką siłę rażenia.
Newsweek: W Polsce heavy metal jest nadal autentycznie popularny.
Rob Halford:
Wiem! Wy, Polacy, naprawdę jesteście nieźle popieprzeni! To komplement. Zanim w ogóle trafiłem do Polski z pierwszymi koncertami [w 2000 roku – przyp. red.], słyszałem opowieści o polskiej publiczności, że jest żywiołowa, świetnie nie tylko reaguje na numery, ale zna je na pamięć. A potem przyleciałem tu i wszystkie opowieści okazały się prawdą. Jesteście niesamowici.
Ozzy Osbourne



  Ozzy Osbourne właściwie John Michael Osbourne (ur. 3 grudnia 1948 w Birmingham) – brytyjski wokalista, muzyk i autor tekstów. Wieloletni członek heavymetalowego zespołu Black Sabbath. Od 1980 roku prowadzi karierę solową. Do 2010 roku nagrał dziesięć albumów studyjnych pozytywnie ocenianych przez krytyków muzycznych. Na początku XXI w. zyskał status celebryty dzięki udziałowi w reality show The Osbournes. W rankingu 100 Greatest Heavy Metal Vocalists of all time amerykańskiego magazynu muzycznego Hit Parader zajął 8. miejsce. Z kolei w 2009 roku został sklasyfikowany na 10. miejscu listy 50 najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów według Roadrunner Records

Młodość

Osbourne urodził się 3 grudnia 1948 roku w Aston w Birmingham w Anglii. Ojciec Jack, by utrzymać szóstkę dzieci, pracował jako ślusarz narzędziowy w General Electric Company, z kolei matka Lillian - w firmie komponentów samochodowych Lucas. Osbourne pseudonim Ozzy zyskał jeszcze w szkole podstawowej. Nauka sprawiała mu trudności; sam twierdził, że cierpi na dysleksję. Jako czternastolatek zainteresował się muzyką The Beatles, kiedy to usłyszał pierwszy singel grupy. Edukację porzucił rok później. Podejmował się różnych prac, m.in. w fabryce samochodów i rzeźni. Spędził również kilka tygodni w Więzieniu Winson Green za włamanie do sklepu z odzieżą.

Działalność artystyczna

W 1968 roku Osbourne i jego były szkolny kolega Tony Iommi założyli zespół. Ponadto dołączyli Bill Ward oraz Geezer Butler. Początkujący muzycy postanowili, że będą grać ciężkiego bluesa. Wczesne nazwy formacji stanowiły Polka Tulk i Earth. Kolejna nazwa grupy została zainspirowana tłumem, który otaczał lokalne kino gdzie wyświetlany był film w reżyserii Mario Bava pt. Black Sabbath. Geezer Butler zwrócił uwagę że publiczność lubi się bać. Dlatego też muzycy zdecydowali się na nazwę Black Sabbath. Debiutancki album formacji zatytułowany Black Sabbath ukazał się 13 lutego 1970 roku nakładem Sony Music. Zespół zaprezentował na nim surową i ciężką, jak na początek lat 70. XX wieku, odmianę rocka. Następny album Paranoid wydany tego samego roku odniósł sukces w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, zyskując multiplatynowy status.
W 1971 powstał Master of Reality. Nowością było zastosowanie akustycznych brzmień. W 1973 roku został wydany album Sabbath Bloody Sabbath. Członkowie Black Sabbath w międzyczasie zmagali się z nasilającymi się kłopotami. Uzależnienie od narkotyków, problemy z zarządzaniem zespołem i początki wewnętrznych sporów wpłynęły negatywnie na prace nad kolejnym albumem. Mimo trudności, w 1975 pojawiała się płyta Sabotage. Rok później zespół nagrał album Technical Ecstasy, która okazała się komercyjnym niepowodzeniem. W 1978 roku został wydany ostatni album z Osbournem w składzie pt. Never Say Die!. Rok później wokalista odszedł z zespołu. Zastąpił go znany z formacji Rainbow Ronnie James Dio.


Kariera solowa

W 1980 roku Osborune podjął karierę solową. Do współpracy zaprosił utalentowanego gitarzystę Randy'ego Rhoadsa, basistę Boba Daisleya oraz perkusistę Lee Kerslake'a. 20 września tego samego roku ukazał się debiutancki album solowy Osbourne'a pt. Blizzard of Ozz. Na wydawnictwie gościnnie na instrumentach klawiszowych zagrał Don Airey. 7 listopada 1981 roku został wydany drugi album wokalisty zatytułowany Diary of a Madman, ponownie z udziałem Airey'a. Wkrótce po nagraniach formację Osbourne'a opuścili Daisley i Kerslake. Zastąpili ich Rudy Sarzo oraz Tommy Aldridge. 19 marca 1982 roku w katastrofie lotniczej zginął gitarzysta Randy Rhoads. Muzyka zastąpił Jake E. Lee. Tego samego roku Sarzo zastąpił Bob Daisley.
10 grudnia 1983 roku zarejestrowana w nowym składzie ukazała się trzecia płyta Osbourne'a pt. Bark at the Moon. Również w 1983 roku z zespołu odszedł Aldridge, którego na krótko zastąpił Carmine Appice. Kolejnym perkusistą był Randy Castillo, z którym w składzie został zrealizowany kolejny album. 22 lutego 1986 roku został wydany czwarty album piosenkarza pt. The Ultimate Sin. W nagraniach wydawnictwa wziął również udział klawiszowiec Mike Moran. Rok później formację opuścił Lee, którego zastąpił wówczas dwudziestoletni Zakk Wylde. Podczas koncertów promujących płytę Daisley'a zastępował Phil Soussan. 22 października 1988 roku została wydana piąta płyta pt. No Rest for the Wicked. Album został nagrany z gościnnym udziałem klawiszowca Johna Sinclaira. Tego samego roku na krótko nowym basistą został Geezer Butler.
17 września 1991 roku ukazał szósty album muzyka zatytułowany No More Tears. Był to ostatni album nagrany przez Daisley'a. Pochodzący z płyty singel "I Don't Want to Change the World" uzyskał nagrodę Grammy w kategorii Best Metal Performance. Następnie Osbourne zdecydował się na krótko zawiesić działalność artystyczną. 23 października 1995 roku został wydany siódmy album Osbourne'a pt. Ozzmosis. W nagraniach wzięli udział Wylde, Butler, perkusista Deen Castronovo oraz klawiszowcy Rick Wakeman i Michael Beinhorn. Z kolei w procesie komponowania uczestniczyli wirtuoz gitary Steve Vai i Lemmy Kilmister znany z występów w brytyjskiej grupie Motörhead. Odbiegająca stylistycznie od poprzednich wydawnictw Osborune'a płyta cieszyła się popularnością uzyskując w Stanach Zjednoczonych status dwukrotnej platynowej płyty. W koncertach promujących płytę wokaliście towarzyszył gitarzysta Joe Holmes.
W 1996 roku do grupy dołączył basista Robert Trujillo, a rok później Mike Bordin, który zastąpił Castronovo. 16 października 2001 roku ukazał się ósmy album studyjny wokalisty zatytułowany Down to Earth. Pierwszym singlem promującym wydawnictwo był utwór "Gets Me Through" do którego teledysk zrealizował Jonas Åkerlund. Tego samego roku ukazał się również drugi singel pt. "Dreamer" oraz teledysk w reżyserii Roba Zombie. W 2006 roku do formacji ponownie dołączył Wylde i Nicholson z którymi w składzie rozpoczęto prace nad nowym albumem. 22 maja 2007 roku ukazał się dziewiąty album pt. Black Rain. Pochodząca z wydawnictwa kompozycja "I Don't Wanna Stop" została nominowana do Grammy w kategorii Best Hard Rock Performance. W 2009 roku zespół Osbourne'a ponownie opuścił gitarzysta Zakk Wylde. Zastąpił go Gus G. muzyk znany z występów w formacji Firewind. Natomiast rok później odszedł Mike Bordin, którego zastąpił Tommy Clufetos. 11 czerwca 2010 roku, został wydany dziesiąty album

Życie prywatne.
W 1971 roku Ozzy Osbourne ożenił się z Thelmą Riley. Muzyk ze związku ma troje dzieci:
  • córkę Jessikę Starshine Osbourne Hobbs (ur. 1972)ma 2 córki Isabelle i Kitty, oraz syna Harry'ego.
  • syna Louisa Johna Osbourne'a (ur. 1975) ma 2 dzieci: Mia i Elijah
  • adoptowanego syna Elliota Kingsleya (ur. 1966).
Małżeństwo zakończyło się rozwodem w 1981 roku. W lipcu 1982 roku wokalista poślubił Sharon Arden. Małżeństwo ma troje dzieci:
  • córki Aimee (ur. 1983) i Kelly (ur. 1984)
  • syna Jacka (ur. 1985),ma córkę Pearl (2012)
Małżeństwo podjęło się również opieki Roberta Marcato, po śmierci jego matki. Jednakże nigdy nie został adoptowany. Osbourne ma pięcioro wnucząt.
Według czasopisma The New York Times z 1992 roku Osbourne był członkiem Kościoła Anglii oraz miał w zwyczaju modlić się tuż przed każdym występem. W październiku 2009 roku ukazała się autobiografia muzyka zatytułowana I Am Ozzy.

Lemmy Kilmister


Lemmy Kilmister właściwie Ian Fraser Kilmister (ur. 24 grudnia 1945 w Stoke-on-Trent) – angielski wokalista, autor tekstów i basista rockowych formacji Hawkwind oraz Motörhead.

Miał zaledwie trzy miesiące, gdy jego rodzinę opuścił ojciec - pastor, stąd wzięła się nienawiść do religii. We wczesnych latach sześćdziesiątych zaczął żywo interesować się muzyką rockową. Po pierwszych doświadczeniach muzycznych (m.in. gra w zespołach amatorskich, posada technika sceny przy zespole Jimiego Hendriksa) udało mu się w 1971 roku znaleźć etat basisty w zespole Hawkwind, gdzie od czasu do czasu udzielał się również wokalnie. Podczas kanadyjskiej trasy koncertowej zespołu w 1975 roku pogłębiła się przepaść dzieląca członków grupy i uzależnionego wtedy od amfetaminy muzyka. W maju 1975 roku podczas trasy koncertowej po Północnej Ameryce, w trakcie przekraczania granicy z USA do Kanady, Lemmy został zatrzymany, ponieważ straż graniczna znalazła przy nim biały proszek, jak przypuszczano - kokainę. W rzeczywistości był to siarczan amfetaminy, legalny wówczas w Kanadzie. Zatrzymanie do wyjaśnień spowodowało konieczność odwołania kilku koncertów, co rozwścieczyło pozostałych członków Hawkwind. Ostatecznie został wyrzucony z zespołu i zastąpiony przez gitarzystę Paula Rudolpha. Tym samym w 1975 roku zakończyła się działalność Lemmy'ego w Hawkwind.
Po powrocie do kraju rozpoczął poszukiwania muzyków, którzy byliby chętni tworzyć nowy zespół. Tuż przed zgubną w skutkach kanadyjską trasą Lemmy napisał utwór zatytułowany Motorhead (jest to obiegowa nazwa osoby zażywającej amfetaminę) i ostatecznie tak została nazwana nowo uformowana grupa (w nazwie użyto - w przeciwieństwie do tytułu piosenki - umlautu). Oprócz gry na gitarze basowej objął w niej także stanowisko wokalisty. Muzyka nowego zespołu znacznie różniła się od tego, co prezentował Hawkwind - była bardzo zadziorna, oparta na prostych riffach, zakorzeniona trochę w estetyce punk rocka, przez co stała się kamieniem milowym w rozwoju thrash metalu. Taka mieszanka doskonale zaspokajała oczekiwania słuchaczy, co spowodowało niebywały sukces komercyjny w Wielkiej Brytanii. Lemmy pozostaje dziś dla wielkich rzesz fanów heavy metalu swoistym "guru".
W późniejszych latach Motörhead zwolnił tempo wydawnicze, ale nie doszło do rozwiązania zespołu. Lemmy zaś często udziela się w innych muzycznych projektach (np. Probot Dave'a Grohla).
Lemmy napisał także autobiografię pt. Biała Gorączka.
W 2006 roku piosenkarz został sklasyfikowany na 48. miejscu listy 100 najlepszych wokalistów wszech czasów wg Hit Parader. Z kolei w 2009 roku został sklasyfikowany na 22. miejscu listy 50 najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów wg Roadrunner Records.



Czy śmierć, polityka i religia to są Twoje ulubione tematy?

To nie są moje ulubione tematy, ale czuję się w obowiązku o tym mówić. To wszystko jest bardzo popieprzone, wiesz... Religia jest jak polityka, a dla niektórych polityka jak religia. Takie Mind Control, czyli kontrola umysłu. Wszystko to się pojawia, kiedy człowiek stara się powstrzymać swoje myślenie i nie tylko to, co mówi... Taki np. George Bush. Wiesz, co to za dupek..?? On miał połowę głosów w Ameryce po 11 września… Trzeba o tym mówić. Trzeba ludziom powiedzieć, co to jest terroryzm i że on tu jest ! A on ludziom nie powiedział nic...? To zdumiewające dlaczego. Ludzie teraz się wkurzają i narzekają. Kiedyś dawno temu byłaby rewolucja z tego samego powodu.. A teraz..? Za dużo kontrolowania umysłu…
 
 Jak się ma muzyka ? Lepiej…? 
 
 Nie, nie, nie. Nie ma prawdziwej konkurencji. Jest mnóstwo rzeczy całkiem fajnych, ale nie można powiedzieć co jest co, bo firmy fonograficzne chcą, aby wszystko, co robię ostatniego było hitem. W ciągu najbliższych pięciu lat firmy fonograficzne będą odchodzić od CD, aby przetrwać… Nie da się wyżyć, kiedy można ściągać bezpłatne pliki muzyczne na lewo. I pliki do pobrania powinny kosztować dużo mniej niż na zakup albumu. I to 99 centów za utwór. Nie opłaca się kupować płyt. A szkoda, bo lubię kupować płyty. Na starym winylu wspaniałe było to, że można było przeczytać na nim słowa, prawda? A teraz na CD nie można odczytać go już bez szkła powiększającego… I ach ... jak miałeś zdjęcia i inne takie rzeczy, to było to rozkładane i to było wspaniałe. Było to jak bardziej ryzykowny dzień i zarazem bardziej rzeczywiste. Wiesz, to była wielka rzeczą. To było niesamowite. Teraz nie ma już w tym  tajemnicy. Znasz każdy szczegół nagrania, a zbyt wiele informacji na temat ludzi. Szkoda, bo tajemnice są dobry. A odkrywanie czegoś nowego na komputerze to już nie jest to samo...
 
Jeśli firmy fonograficzne odejdą od CD to można wyobrazić sobie jak Lemmy wydaje swoje nagrania Motörhead na winylu np. dla sprzedaży wysyłkowej ?
 
Tak, mogę sobie wyobrazić, że to będzie łatwe. Ale większość ludzi już nie ma gramofonów. Niestety każde wydawnictwo musisz już zrobić w Internecie. A to nie jest mój ulubiony sposób. Ale myślę, że możemy dostosować się do tego, można dostosować się do wszystkiego, prawda? Biorąc pod uwagę czas i biorąc pod uwagę konieczność. wiesz, jeśli masz to zrobić. Ale mieliśmy nawet pieprzyć się z ludźmi trochę, wiesz. Nie podał pół utworu na nie, jeśli chcą cały utwór, muszą za to zapłacić.
 

Fascynujesz się ciągle kobietami ? 
 
Lubię kobiety po prostu. Nie mam na myśli podboju i nie mam do zdobycia kobiety. Lubię je, wiesz. O wiele więcej zabawy jest w tym jak mówisz do kobiety, niż w tym jak mówisz do faceta. Rozmawiając z kobietą nie musisz poruszać takich bzdur jak np. piłka nożna. Nie musisz tego robić. Ludzie mawiają, że kobiety są dziwne. Bez przesady ?! Wystarczy wiedzieć, na tym polega różnica płci… Jak facet będzie wkurzać dziewczynę, to wtedy ona zrobi spisek przeciwko niemu. Żartów nie ma, ale może być ciekawie. A z facetami, ciągle tak samo i przewidywalnie… Więc tak. Myślę, że kobiety są bardziej interesujące… Guy ma np. ciemne wakacje, a kobiety naprawdę potrafią poprawić humor – i poprawiają…

Dlaczego nigdy się nie ożeniłeś ? 
 
Nigdy nie spotkałem takiej dziewczyny, przy której mógłbym przestać myśleć o innych. Myślę sobie, że ślub, to jest najgorszą głupotą na świecie. Wiesz, co mam na myśli ? Dlaczego ktoś ma się codziennie budzić obok takiego skurczybyka codziennie ? Wiesz przecież, że to samo zło, a każdy dzień staję się piekłem. W końcu zaczynacie się nienawidzić po 2 latach. A co będzie po dziesięciu ? Ludzie się nienawidzą, irracjonalnie traktując związek, bo to przecież mąż, albo żona… Ale trzeba przynajmniej dać sobie i życiu szansę i brać życie luzem… Więc jak dla mnie pobyt w związku małżeńskim jest okrucieństwem – dla obojga.
 
Czy dla Ciebie Rock'n'Roll jest jak misja lub zadanie? 
 
To tak jest rzeczywiście. To prawda, tak. To coś jest jak powołanie. Tak jak w przypadku kapłaństwa. Nie możesz tego tylko robić dlatego, że chcesz. Tak możesz robić tylko na początku, ale potem dowiesz się jakie gówno krąży wokół Ciebie… Wiele osób szybciej idzie na emeryturę. Wiele osób nie radzi sobie z Rock'n'Roll-em od strony biznesowej. Jest w tym wszystkim dużo zła. Wiesz, jak masz dobrą kapelę, dobrze się rozumiecie i wiecie gdzie co i jak śmierdzi, to jest dużo łatwiej. Ale zawsze musisz zdecydować, czy tego chcesz. Ale ciągle musisz zdecydować, czy godzisz się z gównem, czy chcesz grać, walczyć, a być może poddać się. Nigdy nie wiesz co będzie i nigdy nie wiesz co dobre… To wciąż mi się nie podoba.
 

Dlaczego nigdy nie zrobiłeś prawa jazdy ? Zwłaszcza, gdy mieszka w LA ? 
 
Cóż, prowadziłem kiedyś samochody sam, ale nigdy nie miałem prawa jazdy. Ale nie byłem w tym dobry wiesz… Ciągle jakieś awarie. A to było bardzo drogie i w dodatku to było naprawdę niebezpieczne jeździć z innymi na drodze. Więc pomyślałam, rezygnuję z tego. Ostatni raz jechałem w 1966. Miałem używanego coupe hardtop Chevy z 1952 roku. Coupe. Kosztował mnie 36 funtów - to były wtedy dobre pieniądze, ale sprzedali tani egzemplarz. Pieprzyłem go.. Zmieniałem bieg, a on wtedy automatyczne gagung, gagung, gagung… W końcu dojechałem do stacji benzynowej, dałem facetowi klucze do niego i odszedłem.., wiesz. Nigdy nie byłem dobry kierowcą. Zresztą to bezużyteczne. Zdecydowanie wolę siedzieć z tyłu i niech tam ktoś inny prowadzi. Ja z tyłu mogę ciągle pić. I to ilę chcę.. To świetnie.

źródło : http://www.tomaszkasprzyk.pl/page40.php


 


















poniedziałek, 24 czerwca 2013

Monstrum - Czas 2013

Monstrum




Monstrum – polska grupa muzyczna wykonująca heavy metal.
Powstała 1994 roku w Rzeszowie z inicjatywy Mariusza Waltosia (śpiew), Wacława Dudka (gitara), Tomasza Maternowskiego (gitara basowa) oraz Piotra Kubasa (perkusja), w tym składzie grupa nie zrealizowała żadnego materiału.

 Historia

Około 1996 roku z grupy odszedł Tomasz Maternowski, jego obowiązki przejmuje wokalista Mariusz Waltoś, ponadto dołączył drugi gitarzysta Paweł Guzek.
W 1997 roku z grupy odchodzi Piotr Kubasa którego zastąpił Wojciech Bartnik. Grupa tego samego roku wystąpiła m.in. na Dedal Rock Festiwal w Mielcu oraz przed licznie zgromadzoną publicznością na rzeszowskich juwenaliach. Rok później grupa zrealizowała pierwszy materiał demo, nagrany dzięki nagrodzie pieniężnej tytułem nagrody publiczności jaką otrzymali podczas Dedal Rock Festiwal. Demo 98 bo taki tytuł nosił materiał, zrealizowano w RSC Recording Studio.
W 1999 roku grupa dzięki wsparciu lokalnej stacji radiowej, wystąpiła poprzedzając koncert grupy Quo Vadis. Tego samego roku grupa ponownie wystąpiła na Dedal Rock Festiwal, plasując się na pierwszym miejscu. Rok później grupę opuszcza Wojciech Bartnik którego zastąpił Szymon Antkowicz. Na początku 2001 roku zespół opuścił Paweł Guzek, po długich poszukiwaniach jego miejsce zajmuje Marcin Habaj.
W takim składzie grupa zarejestrowała zawierające trzy utwory Demo 2002. Tego samego roku grupę opuścił Szymon Antkowicz, którego miejsce zajął Przemysław Rzeszutek. W wrześniu 2003 roku w ramach otrzymanej nagrody, tym razem za występ na Festiwalu Muzyków Podkarpacia, organizowanym przez rzeszowskie kino "Rejs", zespół realizuje nowy utwór pt. "Wolności smak", do którego nakręcony został teledysk. Całość wydana w 2004 roku jak singel pod tym samym tytułem.
W 2004 roku grupa w poszerzonym składzie o trzeciego gitarzystę którym został Damian Zając, rozpoczęła pracę na debiutanckim zatytułowanym Za horyzontem ciszy, nad którym prace ukończono w maju. 6 listopada tego samego roku w rzeszowskim klubie "Rejs" odbył się jubileuszowy koncert z okazji dziesięciolecia działalności zespołu. Koncert był zarazem premierą debiutanckiego albumu, który zyskał pozytywne recenzje w prasie.
W połowie 2005 roku z grupy odchodzi Wacław Dudek, którego zastępuje Miłosz Kościółek, ponadto z gry na gitarze basowej zrezygnował Mariusz Waltoś na rzecz śpiewu. Nowym basistą grupy został Tomasz Guzek brat byłego gitarzysty Monstrum Pawła Guzka. W nowym składzie grupa wystąpiła m.in. na Conquer Festiwal 2005 w ramach Dni Metalu w Malborku, Merciless East Estival II oraz na przeglądzie zespołów rockowych RockAutostrada, gdzie zespół zajął IV miejsce.
Po kilku miesiącach nieobecności do zespołu powrócił Wacław Dudek. Z którym to już grupa wystąpiła poprzedzając koncert zespołu Dżem podczas pleneru pod nazwą Żegnaj lato na ro(c)k!. natomiast, pod koniec roku 3 grudnia, grupa wygrała przegląd muzyczny GO ROCK w Stalowej Woli. Rok później, już z nowym basistą Tomaszem Trzpisem grupa rozpoczęła realizację kolejnego albumu zatytułowanego VIII Dzień Tygodnia. Premiera nowej płyty miała miejsce 5 stycznia 2007 roku. 10 kwietnia za sprawą firmy FONOGRAFIKA album "VIII Dzień Tygodnia" trafił na półki sklepów muzycznych w całym kraju.
Zespół pracuje nad teledyskiem do utworu "Krzyż", a jego realizacją zajmie się ekipa z Lublina – Fabryczna Art, mająca na swym koncie produkcje dla Acid Drinkers, czy Happysad.
16 maja 2007 roku zespół ogłasza, że dotychczasowy basista, Tomasz Trzpis, został zastąpiony przez Kamila Śliwińskiego. Pierwszy koncert z nowym członkiem odbędzie się 16 czerwca w Przeworsku. Po definitywnym opuszczeniu załogi przez Wacława Dudka jego miejsce zajmuje Jacek Mazurek. Przełom 2009/2010 to prace w studio nad 3 płyta zespołu .
Na początku lutego 2011 roku, Bożena Kwasnowska - Krok, poinformowała, że z dniem 7 lutego br. zespół MonstruM zawiesza działalność koncertową na co najmniej 6 miesięcy, z powodów personalnych. Po usunięciu z zespołu trzech gitarzystów do zespołu powracają Wacław Dudek i Paweł Guzek. Wiosną 2011 roku grupa nagrywa trzy utworowe promo. Rok później w rzeszowskim studiu underground zespół rejestruje pełny materiał do czwartego albumu.

 Monstrum - Czas ( 2013 )

Monstrum to prawdziwa perełka polskiej sceny heavy metalowej, w tym roku otrzymujemy od nich kolejną świetną płytę o nazwie Czas. Czyste, surowe, rock and rollowe brzmienie, czyli to co tygryski lubią najbardziej. Osobiście gorąco polecam, moja subiektywna ocena płyty w skali od 1 do 10 to 8.

Lista utworów:
1. Kraina wilczych praw
2. Cela
3. Rock’n’roll
4. Ikar
5. Szankiel
6. Opuszczony raj
7. Kłamstwo i fałsz
8. Ostatni rejs
9. Nadzieja
10. Czas apokalipsy
11. Ty i ja 


Recenzja: Monstrum "Czas" - powrót do heavy-metalowych korzeni

Po zmianie składu i niemal trzech latach od ostatniego albumu nadszedł czas na „Czas” – nową, czwartą w dyskografii, płytę Monstrum. Po pierwszym przesłuchaniu nowego krążka rzeszowskich heavy-metalowców byłem mocno zaskoczony, ale „Czas” zyskuje z każdym kolejnym spotkaniem. Co w tej płycie jest takiego zaskakującego? „Czas” nie jest kontynuacją wydanego w 2010 roku „Imperium zapomnienia” i przypomina mi stare czasy, kiedy chodziłem na koncerty Monstrum do rzeszowskiego Le Greco, a dyskografia zespołu ograniczała się wyłącznie do dwóch demówek. Można powiedzieć, że to powrót do prostego, piosenkowego grania i heavy-metalowych korzeni. Może to zasługa powrotu do składu współzałożyciela zespołu – gitarzysty Wacława Dudka?
 
 
Główna różnica między starym a nowym Monstrum to gitary. Obecnie w składzie zespołu mamy „tylko” dwóch gitarzystów. Nie ma tu także tak wielu solowych popisów jak poprzednio. Nowi gitarzyści grają bardziej zachowawczo niż Ślimak i Habek, którzy niekiedy przesadzali – słuchając „Imperium zapomnienia” miałem niekiedy wrażenie, że to solówki w piosenkach Monstrum są najważniejsze, a linie wokalne i teksty są jedynie koniecznym dopełnieniem. Zmiana gitarzystów wpłynęła także na umocnienie heavy-metalowego stylu zespołu, z którym to różnie bywało w przeszłości. Piosenki zawarte na „Czasie” niby są prostsze i bardziej osadzone w metalowym klimacie, ale wydaje mi się, że niektóre aranżacje można by jeszcze uprościć, żeby wyciągnąć na wierzch ich przebojowy potencjał.
Znajomy radiowiec, powiedział mi kiedyś, że słuchając Monstrum ma wrażenie, że to nie jest współczesny zespół. Coś w tym jest, bo zamykający płytę numer „Ty i ja” na myśl przywodzi klimaty AC/DC. „Rock’n’roll” zbudowany jest podobnie do kawałków Judas Priest, a „Opuszczony raj” kojarzy się zarówno z „BalladamiKata jak i heavy-metalowymi momentami w historii Turbo. Nie znajdziemy tutaj nowoczesnego gitarowego grania. Monstrum to grupa mocno przesiąknięta klasyką gatunku, na przekór nowym modom i trendom.
Mimo zmian muzycznych, teksty Monstrum pozostały w typowym dla grupy klimacie. Mamy tu trochę o uczuciach, trochę heavy-metalowej tematyki oraz dość sporo tekstów o charakterze motywacyjnym. „Czas” to także przegląd różnych środków transportu. „Ikar” porusza tematy związane z lotnictwem, „Szankiel” opowiada o miłości do motocykli, „Ostatni rejs” przenosi nas – przynajmniej metaforycznie – na wzburzone fale, a w „Czasie apokalipsy” mamy motywy hippiczne.
Jeżeli miałbym się do czegoś doczepić, to nie przekonuje mnie realizacja studyjna płyty. Realizacją, miksem i masteringiem „Czasu” zajął się perkusista Monstrum, ale uzyskany efekt brzmi zbyt surowo, jak na współczesne heavy-metalowe produkcje. Nie wiem czy to celowy zabieg, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że można było to zrobić czyściej i mocniej.
Płytę zapakowano w lekko kiczowatą oprawę graficzną, ale taki jest heavy metal. Wystarczy przypomnieć sobie monstrum, jakie widniało na debiucie zespołu. Szkoda tylko, że niefortunnie dobrano czcionkę w książeczce z tekstami, co utrudnia nieco ich rozszyfrowanie.
Czas” przywrócił Monstrum na heavy metalowe tory. Nie jest to może najlepszy album w historii rzeszowskich heavy-metalowców i trochę jeszcze zajmie, aż po zmianie składu zespół okrzepnie i przeskoczy poziom muzyczny swojego poprzedniego wcielenia. Mimo tego, myślę, że wszystkie zmiany wyszły zespołowi na dobre.
 

 


Black Sabbath - 13

13


 13 – dziewiętnasty album studyjny brytyjskiej heavy metalowej grupy Black Sabbath, który został wydany 11 czerwca 2013 roku. Jest to pierwszy album studyjny stworzony pod szyldem Black Sabbath od czasu wydanego w 1995 roku Forbidden, a także pierwszy album z pierwotnym wokalistą Ozzym Osbournem oraz basistą Geezerem Butlerem od czasu Reunion, który miał swoją premierę w 1998 roku. Poza założycielami zespołu – Osbournem, Iommim oraz Butlerem – udział w tworzeniu albumu w charakterze muzyka sesyjnego wziął także Brad Wilk, perkusista Rage Against the Machine oraz Audioslave.

Nazwa zespołu: Black Sabbath
Tytuł płyty: "13"
Utwory:  End Of The Beginning; God Is Dead?; Loner; Zeitgeist; Age Of Reason; Live Forever; Damaged Soul; Dear Father
Wykonawcy:  Ozzy Osbourne - wokal, harmonijka; Tony Iommi - gitara; Geezer Butler - gitara basowa; Brad Wilk - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Universal Music

 Premiera nowej płyty Black Sabbath w prawie oryginalnym składzie to w świecie muzyki metalowej wydarzenie niemal takiego kalibru jak produkcja kolejnych części "Gwiezdnych wojen" w filmowym. Po jej wysłuchaniu nie ma żadnych wątpliwości: Moc jest po właściwej stronie. Chyba nie w tym będzie przesady, jeśli napiszę, że powrót tego zespołu to wydarzenie bez precedensu. Na tym samym poziomie oczekiwań ustawiłbym ewentualną nową płytę Led Zeppelin (nie jest to wcale aż tak nierealny scenariusz), a większą sensacją byłyby chyba tylko powroty zupełnie (ze zrozumiałych względów) niemożliwe np. Nirvany lub The Beatles. Poniżej wyszukane recenzje płyty:

Obawy były. "Never Say Die!", ostatni studyjny album z Ozzym Osbournem przy mikrofonie, trafił na sklepowe półki 35 lat temu. Od tamtej pory w muzyce zmieniło się prawie wszystko, ale zespół do dziś pozostaje główną inspiracją dla tysięcy metalowych formacji we wszystkich zakątkach globu. Zawartość "13" pokazuje, dlaczego. To płyta z muzyką niemal dosłownie nawiązującą do tego, co grupa grała na kilku swoich pierwszych wydawnictwach. Za to jakże przy tym świeżą i intrygującą, do tego diabelnie wiarygodną.
Jeśli ktoś oczekiwał, że panowie będą tu próbowali odkrywać Amerykę, może spokojnie sobie "13" odpuścić. Od pierwszych dźwięków ośmiominutowego "End of the Beginning" słyszymy dokładnie taki Sabbath, jaki pamiętamy z "Paranoid" czy "Master of Reality" – posępny, toporny, przytłaczający ciężarem riffów Tony’ego Iommiego i pulsującym basem Geezera Butlera, a jednocześnie bardzo melodyjny. Wszystko się zgadza, włącznie z głosem Ozzy’ego, który postarał się tu o wiele bardziej niż na ostatniej solowej płycie "Scream" – śpiewa z większą pasją i skupieniem, wiernie podążając za muzyką, bez niepotrzebnych wycieczek w górę. Dzięki temu łatwiej mu się będzie te utwory wykonywało na żywo. Jasne, że nie jest to ten sam Ozzy, co kiedyś, ale trudno tego oczekiwać, skoro w tym roku skończy 65 lat. 
Drugi utwór, "God is Dead?", tylko w tym pozytywnym poczuciu utwierdza – najpierw leniwa sześciominutowa melodia, pozornie bardzo monotonna, a pod koniec metalowa galopada, okraszona riffem przypominającym "Hole in the Sky" z płyty "Sabotage". Szybszych numerów, takich jak "Loner", jest tu jednak jak na lekarstwo – w Black Sabbath zawsze królowały średnie bądź wolne tempa - tu rządzą choćby w ciężkim bluesowym walcu "Damaged Soul" – prawdopodobnie ten numer miał na myśli Geezer Butler, określając styl płyty jako "satanic blues". Świetnie wypada też "Age of Reason", z dość wzniosłymi klawiszowymi ornamentami w środku, kojarzącymi się z płytami nagranymi z Ronniem Dio.
Być może głównym bohaterem płyty jest wspominany basista – jego charakterystyczna, bardzo gęsta gra znakomicie wtapia się w rozbudowaną konstrukcję większości utworów. Nie gorzej wypadają teksty jego autorstwa – tak Sabbathowe, na ile jest to możliwe, zgłębiające nie tylko problematykę rodem z horrorów czy filmów o apokalipsie, ale także, jak w "Zeitgeist", samotności i zagubienia jednostki wobec bezgranicznego uniwersum...
"Zeitgeist" to w ogóle jedna z najbardziej niesamowitych kompozycji w całym albumie – piękna ballada, aranżacyjnie garściami czerpiąca z "Planet Caravan" z płyty "Paranoid", z bongosami i refleksyjną solówką Iommiego pod koniec. Taką, że nie sposób nie poznać, kto gra.
Brad Wilk z Rage Against the Machine i Audioslave, który przejął obowiązki po Billu Wardzie, również wywiązał się ze swojego zadania w stu procentach – bębni w jazzującym stylu Warda, bardziej perkusjonisty niż perkusisty. Wbrew obawom, nie razi też produkcja Ricka Rubina, idealnie podkreślająca surowy i prosty klimat większości kompozycji.
Album udanie zamyka wielowątkowy i niezwykle dramatyczny, także za sprawą osobistego tekstu, "Dear Father". Potem słyszmy tylko dźwięki burzy, kościelne dzwony i… koniec. Na zasadzie klamry – tak przecież zaczynała się pierwsza płyta "Black Sabbath". Czyżby muzycy chcieli dać nam jasno do zrozumienia, że dalszego ciągu nie będzie?  Jeśli tak, żegnają się ze sceną w wielkim stylu.
Nie ma co zaprzeczać – "13" to powtórka z rozrywki. Czas dawno stanął tu w miejscu. Na szczęście zatrzymali go ludzie, którzy kilka dekad temu wyprzedzili go o wiele długości. Zresztą, wielka muzyka i tak zawsze będzie ponad najbardziej nawet okrutną metrykę.
P.S. Płyta trwa niespełna 54 minuty i zawiera osiem utworów. W sprzedaży jest jeszcze wersja deluxe wzbogacona jest o trzy dodatkowe –"Methademic", "Peace of Mind" i "Pariah". Warto, gdyż nie mają nic wspólnego z nudnymi odrzutami z sesji.

źródło : http://muzyka.onet.pl/recenzje/metal/black-sabbath-13,1,5537166,recenzja.html




Black Sabbath, mimo (a może właśnie dlatego) że nie istniał od prawie 20 lat, to jest marką tak gorącą i popularną, że na samą myśl o powrocie grupy niejeden fan lub anty fan Anglików dostawał gęsiej skórki. Ja również, bo to dla mnie legenda - zespół, który dla metalu znaczy tyle, ile The Beatles albo The Rolling Stones dla rocka. Lubię każde wcielenie Black Sabbath i choć miewali okresy słabsze ("Forbiden", "Eternal Idol" z Martinem na wokalu, końcowy okres z Osbournem), to w każdym z nich było coś magicznego, charakteryzującego tylko tę jedyną w swoim rodzaju formację. I choć dla mnie wokalistą wszech czasów, symbolizującym najlepsze płyty kapeli, pozostanie na zawsze Ronnie James Dio, to pierwszą fazę istnienia kapeli z Ozzym uważam za absolutnie kultową.
Jak to się stało, że mimo szczerych chęci członków pierwszego składu, nacisków ze strony menedżerów, presji środowiska krytyków oraz niesłabnącego zainteresowania fanów musieliśmy na kolejne studyjne nagrania Sabbs czekać tak długo (18 lat od wydania feralnego "Forbiden")? Trudno znaleźć jedną przyczynę, nie da się jednak ukryć, że chłopakom (ups... nie brzmi to najlepiej - może więc niech będzie: panom) wiele razy było pod górkę. Wiadomo, każdy z nich ma swoje projekty solowe oraz inne kapele, w które jest zaangażowany. Od 1997 roku, czyli od koncertów w Birmingham (wydanych później na albumie o znamiennej nazwie "Reunion"), kiedy Ozzy zadeklarował chęć nagrania kolejnego albumu pod szyldem Black Sabbath, powstało wprawdzie kilka nowych utworów, ale zespół generalnie nie był z nich zadowolony na tyle, by podjąć decyzję o wydaniu pełnej płyty. Brak czasu to jedno, ale problemy innej natury również nie opuszczały brytyjskiej legendy ciężkiego grania. Po pierwsze - Bill Ward. Wieloletni bębniarz Sabbsów miał zagrać na najnowszym albumie, ale najpierw przeszedł zawał, a później zaczął się wykłócać o pieniądze i zarzucać reszcie zespołu niedotrzymywanie umów (doszło nawet do tego, że żalił się, iż kapela żąda od niego występowania za darmo na... koncercie charytatywnym). Ostatecznie na "13" gra na perkusji znany z Rage Against The Machine Brad Wilk. Problemów z biegiem czasu przybywało. Niedawno w mediach gruchnęła wiadomość, że Tony Iommi ma wczesne stadium chłoniaka i musi podjąć się terapii chemicznej. Osbourne i Geezer Butler jeździli do niego w, jak to określił basista, "dobre dni", by coś tam nagrywać, ale wiadomo, że w takich warunkach praca nie mogła iść szybko do przodu. Jeszcze wcześniej, najwyraźniej zmęczeni przedłużającą się pracą i wzajemnymi podchodami oraz fochami Ozzy'ego, Iommi i Butler postanowili nagrać z drugim najsłynniejszym składem Black Sabbath (Iommi, Butler, Appice, Dio) album pod szyldem (względy prawne) Heaven & Hell. Płyta udała się świetnie, mnie rozłożyła na łopatki. W zeszłym roku zmarł jednak Ronnie Dio, a świadomość tego, że są coraz starsi i tak naprawdę w każdej chwili któryś z członków oryginalnego składu może być następny, być może przyspieszyła decyzję o podjęciu współpracy.
Zespół nagrywał nowy materiał pod kierunkiem Ricka Rubina w jego studiu "Shangri - La" w Malibu. Rubin to producent legenda, współpracował z takimi kapelami, jak Slayer, Red Hot Chilli Peppers czy Danzig, ale również z Shakirą czy Run DMC. Jak wspominają pracę pod okiem brodatego Amerykanina członkowie Black Sabbath? Narzucił im reżim fizyczny (zero alkoholu), nagrywał na "setkę" i... kazał im słuchać w kółko pierwszych płyt grupy.
I to słychać. Jeśli puszczanie w kółko pierwszych albumów miało dać zespołowi inspirację, to się udało. I to nie na 100, ale na 110 procent. Od pierwszych dźwięków czuć, że to Black Sabbath. I co ważniejsze, gdyby puścić laikowi jedną po drugim "13" i dajmy na to "Paranoid", to nie sądzę, by był w stanie powiedzieć, że te krążki dzieli taki szmat czasu. Produkcja jest wyborna, zespół brzmi, jakby wprost wyciągnięty z lat 70. Te same cięte riffy, nieskomplikowane sola, klekoczący bas Butlera i Ozzy śpiewający w swoich rejestrach (czyli nie za wysoko). Wszystko w starym, dobrym stylu. Jasne, można zauważyć, że momentami zespół trochę przeszarżował z inspirowaniem się samym sobą (początek, no i w sumie cały pomysł na konstrukcję "End Of The Beginning" do złudzenia przypomina "Black Sabbath" z debiutu), ale prawdopodobnie nie dało się tego uniknąć, a efekt jest jak dla mnie rewelacyjny.
Ze wszystkich kawałków przebija mroczna atmosfera, było to słychać już w pierwszym udostępnionym fanom nagraniu, czyli "God Is Dead?". Okazuje się, że cały album jest taki. Mrok podkreślają też teksty autorstwa (uwaga, uwaga) Geezera, nie zaś Osbourne'a. Ozzy ponoć nie był zadowolony z tego, co napisał i dał wolną rękę przy tworzeniu liryków Butlerowi, ten wywiązał się z zadania - trzeba przyznać, że teksty mają klimat.
Wspomniałem o "God Is Dead?". Miałem wątpliwości co do tej piosenki, ale im dłużej jej słucham, tym bardziej mi się podoba. Jest w niej, podobnie jak w przypadku reszty płyty, jakiś podskórny niepokój charakteryzujący wczesne płyty Sabbs. Utwór może jest trochę przydługi (ciągnące się zwrotki), ale za to są w nim świetne riffy, co charakterystyczne dla Iommiego - zostające w głowie na dłużej. "Loner" trochę przypomina mi "Sweet Leaf" - podobny rytm, akustyczne zwolnienie, a potem znów galopada do przodu. Tony serwuje tu też nieco dłuższe solo (sporo na "13" króciutkich solówek) na koniec. Na "Paranoid" mogłyby się spokojnie znaleźć "Age Of Reason" czy "Live Forever", oparte na ciężkich, potężnych riffach na początku i galopujące na złamanie karku w dalszej części. W tym pierwszym Iommi gra w pewnym momencie bardzo nowoczesny, prosty riff, ale doskonale pasujący do całości, no i jest tu świetna, wirtuozerska solówka.
Pewnego rodzaju autoplagiatem jest również "Zeitgeist", które kojarzy się z "Planet Caravan". To w całości akustyczna piosenka, podobnie jak w "Planet..." użyto tu charakterystycznych instrumentów perkusyjnych, przetworzony głos Ozza i "kosmiczny" tekst - to mogłaby być druga część "Planet...". Na koniec dostajemy bluesującą solówkę gitarową. Wreszcie "Damaged Soul" - to wolny, stonerowy wręcz kawałek (nic dziwnego, w końcu Black Sabbath właściwie wynaleźli ten gatunek), w którym Ozzy gra na harmonijce ustnej jak za starych czasów. Jest tu nawet jego solo na tym instrumencie, które ładnie przechodzi w solówkę Tony'ego. Ciekawy pojedynek gitary z harmonijką. Ostatni na krążku "Dear Father" od początku wbija w ziemię mocarnym, pełznącym niemal po podłodze riffem. Potwornie ciężką zwrotkę równoważy nieco refren o refleksyjnym charakterze, ale i tak brzmienie tego kawałka miażdży kości.
Po zakończeniu ostatnich nut "Dear Father" z głośników zaczynają płynąć znajome dźwięki - zespół postanowił zakończyć album odgłosami burzy, które rozpoczynały utwór "Black Sabbath" z debiutanckiej płyty o tym samym tytule. Piękna klamra, która chyba zwiastuje koniec zespołu. Nawet Butler wypowiedział niedawno słowa, które są dość jednoznaczne: "Wszyscy trochę się starzejemy, więc będę szczęśliwy, jeśli ta płyta i trasa będą naszymi ostatnimi. Spełniłem życiową ambicję zakończenia tego wszystkiego nowym albumem Black Sabbath".
Ktoś powie, że nie ma się czym podniecać, bo to wszystko już było, a muzycy Black Sabbath kopiują tą płytą samych siebie sprzed lat. I co z tego? Dla mnie właśnie fakt że "13" bezpośrednio odwołuje się do tamtego okresu ich twórczości jest największą siłą płyty. I jeśli to będzie ostatni krążek nestorów heavy metalu, to ciężko mi sobie wyobrazić lepsze pożegnanie. 
autor: Dominik Zawadzki
źeódło : http://www.rockmetal.pl/recenzje/black.sabbath-13.html



Megadeth - Super Collider 2013 !!!

Super Collider

 

Super Collider to czternasty album studyjny amerykańskiej heavy metalowej grupy Megadeth, którego premiera zaplanowana jest na 4 czerwca 2013 roku. Super Collider będzie pierwszym albumem Megadeth wydanym przez Tradecraft, prywatną wytwórnię wokalisty zespołu Dave'a Mustaine'a. Jest to pierwsza od czasu wydanego w 1997 roku Cryptic Writings płyta, która powstaje w identycznym składzie personalnym, co jej poprzedniczka.

Nazwa zespołu: Megadeth
Tytuł płyty: "Super Collider"

Utwory:  Kingmaker; Super Collider; Burn!; Built For War; Off The Edge; Dance In The Rain; Beginning Of Sorrow; The Blackest Crow; Forget To Remember; Don't Turn Your Back; Cold Sweat
Wykonawcy:  Dave Mustaine - gitara, wokal; David Ellefson - gitara basowa, wokal; Chris Broderick - gitara, wokal; Shawn Drover - instrumenty perkusyjne, wokal
Rok wydania: 2013

Mówcie co chcecie ale Dave Mustaine ze swoim składem Megadeth nie siedzi na laurach tylko co jakiś czas zadowala nas kolejną, raz lepiej, raz gorzej udaną płytą. W tym roku jest to Super Collider, który raczej nie powalił fanów na kolana, ale też nie jest najgorzej. Zdania na ten temat są podzielone, mnie osobiście płyta się podoba. Moja subiektywna ocena to 7 \ 10. Pod spodem zamieszczam wyszperane w necie recenzje:

"Heh, macie czego chcieliście. Ile to nasłuchałem się tego 'mendzenia' po wydaniu 'Endgame' czy '13'. A to, że Mustaine napina muskuły i zapierdala nie wiadomo dokąd, aż do spierdzenia się, a to że kompozycje to same popisówki, nieudane powroty do szybkości rodem z 'RIP', względnie 'SFSGSW', a to że może i on chce, ale już nie umie. Leży przede mną 'Super Collider', najnowsze dziecko Rudego Buntownika - i wiecie co? W dupę wsadzić można takie opinie, bo o to Megadeth zwalnia i zaczyna znów bawić się w robienie piosenek... jak na nich - chujowych piosenek. Spoko, spoko, może przesadziłem, bo kilka kompozycji wartych uwagi da się tutaj znaleźć, przy tym na pewno nie jest to 'Risk Zwei', jak chcieliby 'hejterzy', ale i tak wieje gównem z daleka... niestety. Już opublikowana parę miechów temu okładka wzbudzała podejrzenia. Co to za kółeczko i kolorki, 'Zderzacz Cząsteczek', 'Zderzacz Hadronów'? Zwał, jak zwał - wolne żarty. Ktoś napisał, że Vic Rattlehead jest w tle, a już konkretnie wzorem płyt 'Countdown To Extinction', 'Youthanasia' jest z tyłu pudełka. Ktoś inny napisał, że to raczej bez znaczenia. Pewnie tak, ale to na tych wciąż świetnych krążkach Megadeth wkroczył na drogę prowadzącą do takich 'radio friendly' rzeczy, jak 'Cryptic Writings' czy 'Risk', swoją drogą też pozbawionych Vica na froncie, lub krócej - kiedy to Deth przestał być Mega. Ok, ok - przecież okładka nie gra, koniec końców 'Endgame' też nie była ozdobiona wizerunkiem naszego ukochanego antybohatera. Przejdźmy więc do 'muzyki', która sprawiła, że osiwiałem na mosznie, bynajmniej nie z zachwytu".
Właśnie tak chciałem rozpocząć opisywanie "Super Collider" po jednym zaledwie jej przesłuchaniu, po którym powyższe słowa same i bez trudu cisną się na usta, ale po prostu nie mogłem uwierzyć, że po tylu latach doświadczeń muzycznych i okołomuzycznych Mustaine odda płytowy stolec, mówiąc "żryjcie, a jak się nie podoba, to wypierdalać". W utrzymaniu tej nadziei nie pomagają mi też supernegatywne recenzje krążka, spływające ze wszystkich zakątków planety. Słucham więc dalej i wiecie co? Z każdym kolejnym razem jest coraz lepiej, by nie rzec bardzo dobrze.
Fakt, nie jest to płyta thrashmetalowa. Galopad mniej, popisy solowe schodzą na dalszy plan, jest za to bardziej przebojowo i piosenkowo. Już tutaj stwierdzę, że mimo tego odnalazłem na "Super Collider" tylko jeden kawałek, który zupełnie do mnie nie przemawia, mianowicie - nie wiedzieć czemu singlowy - "tytułowiec" o mocno "risikownym" zabarwieniu. Nie chodzi mi nawet o to, że brzmi on jak jakaś rozbudowana wersja takiego "Breadline", ale że klimatycznie całkowicie odstaje od reszty materiału. Jest jakoś pozytywnie natchniony i "amerykancki" na "hotdogowo makdonaldową" modłę. Po freda wstawiać takie rzeczy między otwierającego "Zderzacza", prawie klasycznego "Kingmaker" a ultrazejebistego, tnącego zarówno melodyką w typie "The Conjuring", jak i refrenem a'la "Youthanasia" - "Burn!". No sami powiedzcie, po co to komu? Szczególnie ten ostatni zwala z kulasów eklektyzmem, zgrabnym połączeniem muzyki Mustaine'a, odpowiednio z drugiej połowy lat 80 i pierwszej 90. Dalej z tonu nie spuszcza "Built For War", wjeżdżający gitarowymi kaskadami, połamanym rytmem, potem przecięty w połowie, bajeczną solówką w stylu Marcina Friedmana. Są w nim może niepotrzebne elementy, jak ten wymęczony chórek Dave'a, ale i tak papa cieszy się sama. "Off The Edge" z kolei to powrót do heavymetalowania z "The System Has Failed". Jego początek to wypisz wymaluj "Tears In a Vial", warstwa rytmiczna zaś to tuptające podgrzewanie atmosfery youthanasiowymi riffami. A refren? Cóż, znów przebojowy, ale w dobrym (czyt. heavyrockowym) znaczeniu tego słowa.
Potem, całkiem niespodziewanie, nadchodzi to, co "Super Collider" ma w sobie najlepszego. "Dance In The Rain" - kompozycja monument, chyba najlepsza, jaka wyszła spod palców Mr. Di od czasów "Zabójstwa Młodości" czy "Odliczania To Extinction". Coś ponad 4 minuty trwania, w których Ryży mieści dosłownie wszystkie klimaty, jakie pojawiały się w jego kapeli od początku istnienia, przy tym to chyba jest coś w stylu ballady. Od pierwszej sekundy trwania kompozycja chwyta za jaja dźwiękiem łkającej gitary, wydobywającym się gdzieś z zasnutej mgłą otchłani. Dalej uderzają dekadenckie zagrywki, pełne rozpaczy wajchy, wiolonczela, urywające dupę solo i wyraźnie odgrodzona druga część kompozycji, z której zaczepnie mruga "Killing Is My Business... And Business Is Good". Wszystko zaczyna zapierdalać na dobrze znanym z tej płyty brudzie i pogłosie. Zderzenie tych pozornie odległych galaktyk daje druzgocący efekt. Megakompozycja Megadeth. Brawo! Po takim pokazie trudno utrzymać wysokie napięcie i muzycy zdają się to rozumieć, stawiając na zaskoczenie. "The Blackest Crow" zabiera nas bowiem gdzieś na amerykańskie południe. We wstępie popierduje sobie bandżo, Drover oklepuje werble niczym secesyjny dobosz, co wystarczyło, żeby jakiś spec gdzieś napisał, że to nieudane country. Co ciekawe polski spec, zapewne wychowany na "Poradniku Początkującego Kierowcy" Tomasza Szweda. Wiecie - "Zachowaj odstęp, bo nie zdążysz wyhamować". Tutaj natomiast paradoksalnie "saloonowe" bajdurzenie przeradza się w istotny element kompozycji, tak naprawdę przeszytej nerwem i dynamiką ciężkiego grania. Fakt, więcej tu intrygi i starań o zaskoczenie słuchacza, ale i tak na poziomie, kiedy Dave odpala solo, świat się kończy, a stodoła w końcu płonie. Stejk jak cholera.
Na do widzenia Megadeth wyciąga z kieszeni jeszcze "Forget To Remember", "Don't Turn Your Back" i cover Thin Lizzy "Cold Sweat", z których pierwszy znów spokojnie można postawić obok hitów z "Youthanasia" i jeżeli miałbym coś typować na kolejny singiel, tym razem udany, to byłaby to właśnie ta piosenka. Jest w niej wszystko. za co można było wielbić tamten krążek. Charakterystyczna, nie do pomylenia z niczym innym melodyka, heavy estradowe refreny i ogólny powiew dobrze pojętej nośności radiowej. Co do "Don't Turn Your Back", to mam nieco mieszane odczucia, ponieważ gdzieś obok naprawdę wciągających zagrywek pojawia się mnie osobiście wkurwiająca maniera refrenu, który jest na tyle kiepski, że nieco kładzie ten kawałek, no ale jest jeszcze cover, a tutaj, co tu dużo mówić, jak zwykle Dave pokazuje, że ma łapę do przeróbek. Choć w warstwie wokalnej wyszedł z tego nieco Motorhead, to i tak miejsce na "Hidden Treasures II" powinno być zapewnione.
I tak oto dałbym się nabrać. Tym razem na szczęście bezkrytycznym recenzentom, którzy swoje żale i siki wylewali na nowe Megadeth już dzień przed premierą płyty, po jednorazowym osłuchaniu promosa. Nie ułatwił mi też zadania Mustaine, serwując taki, a nie inny kawałek jako wątpliwy aperitif i prezentując tę durną okładkę długo przed premierą. Już ostrzyłem sobie zęby, żeby zrobić z niego mielone i posłać do Pazuzu na męki, a tu proszę - nędzny singiel, chujowa okładka, ale ogólnie bardzo dobra płyta. Zwolennicy Deth na speedzie z czasów "RiP" i "SFSGSW" nie mają czego tutaj szukać, ale jeżeli ktoś za szczyt ich (jego) twórczości uznawał krążki z powywieszanymi dzieciakami i wychudzonymi, lewitującym starcami na froncie, z pewnością będzie zadowolony... ale na pewno nie po pierwszym przesłuchaniu. Płyta odkrywa swoje zalety dopiero gdzieś za trzecim podejściem.
Wtedy odnajdujemy znajome zagrywki, otwartą japą zaczynamy chłonąć wspaniałe brzmienie, wciąż nie przestaje nas wkurwiać kawałek singlowy, zgrzytniemy zębami na refrenie "Don't Turn Your Back", po czym dojdziemy do wniosku, że warto było.

autor: Megakruk
źródło : http://www.rockmetal.pl/recenzje/megadeth-super.collider.html


 
 Metallica kręci, błądzi, ostatnio pojawiły się informacje o tym, że nowego albumu nie należy się spodziewać przed 2015 roku. Anthrax zamiast prac nad nowym materiałem zdecydował się na EPkę z coverami. Slayer już nigdy nie będzie taki sam… Gary Holt jest bardziej skupiony na graniu z ekipą Kerry’ego Kinga niż na swoim macierzystym Exodusie. W tym samym czasie rudy ze swoją ekipą systematycznie – co 2 lata częstuje fanów nowym krążkiem Megadeth(swoją drogą – jak ten czas od Trzynastki szybko zleciał…). Podobną częstotliwość wydawniczą ze sceny amerykańskiej utrzymuje chyba tylko Overkill. Ale dziś swoje 5 minut ma Super Collider – album, którego zakup chciałem sobie odpuścić po przesłuchaniu utworu tytułowego zapowiadającego krążek. Ciężko nawet nazwać to przesłuchaniem. Mój kontakt z tym kawałkiem trwał jakieś 30 sekund. Drugie podejście pewnie nie było dłuższe. Kolejnych nie było. Ale rudy i ogólnie Megadeth ma w sobie coś takiego co sprawia, że i tak w dniu premiery lecę na łeb na szyję po nowy krążek. Tak samo było i tym razem. Teraz – kiedy to jestem po większej ilości odsłuchów – mogę co nie co napisać o nowym produkcie made by Mustaine. Na początek musimy sobie wyjaśnić kilka spraw. Po pierwsze: Super Collider ma niewiele wspólnego z thrashem. Po drugie: nie jest to krążek rewolucyjny… Ani rewelacyjny… Wszystkie te zarzuty nie skreślają jednak tego wydawnictwa ponieważ w gruncie rzeczy całkiem przyjemnie się go słucha. Początek w postaci “Kingmaker” jest na prawdę zacny. Utwór ten jest tu najbardziej zbliżony do gatunku wyjściowego granego przez Megadeth. Z początku trochę drażnił mnie tutaj wokal Mustaine’a – totalnie pozbawiony emocji, jakiś taki monotonny, cały odśpiewany jednym ciągiem bez żadnych skoków napięcia. Po kilku odsłuchach człowiek przyzwyczaja się do tego i utwór po prostu fajnie buja. Następny w kolejności – utwór tytułowy – z krążka podchodzi mi zdecydowanie lepiej niż z zapowiedzi przedpremierowych. Fakt faktem – jest to kawałek w stylu prezentowanym przez zespół na znienawidzonym przez fanów albumie Risk. Ale ja nawet na nim widzę pozytywy. Tak jak w “Super Collider”: tu trafi się jakaś niezła solówka, tam coś innego. Wielkiej rewelacji nie ma ale numer trzyma przyzwoity poziom. Tak jak “Burn!” z na prawdę świetnym i oryginalnym początkiem. Mam w domu kompletną dyskografię zespołu i nie przypominam sobie żeby zespół zaserwował wcześniej takie “wprowadzenie”. Następny na liście “Built For War” to obok “Kingmaker” najlepszy utwór na SC: w miarę ciężki, zadziorny, z kilkoma świetnymi momentami. Można by go bez wstydu wrzucić na któryś z lepszych albumów zespołu. Pozytywnym zaskoczeniem dla słuchacza może być “The Blackest Crow” – utwór totalnie oderwany od “rudej” rzeczywistości, oparty na motywie przypominającym country (przewijają się tu skrzypce i – obstawiam że – mandolina). Ten oryginalny zabieg sprawia, że utwór wyróżnia się na tle reszty, której nie wymieniłem po tytule. Reszty, która nie powala ale nie wzbudza też zażenowania. Dobrze określił to recenzent z serwisu Allmusic określając Super Collidera albumem z kilkoma dobrymi utworami i resztą – utrzymaną w średnich tempach hard rockową (a nie thrashową) dłubaniną/pańszczyzną. Tego drugiego określenia nie popieram: w każdym z pozostałych utworów znajdzie się coś fajnego. Ale faktycznie jako całość nie powalają i prezentują raczej średni poziom. Tak jak cały Super Collider. Trochę nie rozumiem ludzi, którzy zmieszali najnowsze dzieło Mustaine’a z błotem. Rust In Peace to z pewnością nie jest ale mamy tu kilka na prawdę fajnych utworów a i reszta nie jest powodem do wstydu. A na wcześniejszych albumach niejednokrotnie takie kwiatki się zdarzały. Super Collider na pewno nie wejdzie do thrashowego kanonu, nigdy nie zostanie gatunkowym filarem. Utworów, które za kilka lat zostaną klasykami też mamy tutaj nie za dużo. Ale krążek bez wstydu można postawić na półce obok reszty dyskografii Megadeth bo przebojowych momentów tu nie brakuje.

źródło : http://rolowy.wordpress.com/2013/06/08/megadeth-super-collider/