poniedziałek, 24 czerwca 2013

Black Sabbath - 13

13


 13 – dziewiętnasty album studyjny brytyjskiej heavy metalowej grupy Black Sabbath, który został wydany 11 czerwca 2013 roku. Jest to pierwszy album studyjny stworzony pod szyldem Black Sabbath od czasu wydanego w 1995 roku Forbidden, a także pierwszy album z pierwotnym wokalistą Ozzym Osbournem oraz basistą Geezerem Butlerem od czasu Reunion, który miał swoją premierę w 1998 roku. Poza założycielami zespołu – Osbournem, Iommim oraz Butlerem – udział w tworzeniu albumu w charakterze muzyka sesyjnego wziął także Brad Wilk, perkusista Rage Against the Machine oraz Audioslave.

Nazwa zespołu: Black Sabbath
Tytuł płyty: "13"
Utwory:  End Of The Beginning; God Is Dead?; Loner; Zeitgeist; Age Of Reason; Live Forever; Damaged Soul; Dear Father
Wykonawcy:  Ozzy Osbourne - wokal, harmonijka; Tony Iommi - gitara; Geezer Butler - gitara basowa; Brad Wilk - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Universal Music

 Premiera nowej płyty Black Sabbath w prawie oryginalnym składzie to w świecie muzyki metalowej wydarzenie niemal takiego kalibru jak produkcja kolejnych części "Gwiezdnych wojen" w filmowym. Po jej wysłuchaniu nie ma żadnych wątpliwości: Moc jest po właściwej stronie. Chyba nie w tym będzie przesady, jeśli napiszę, że powrót tego zespołu to wydarzenie bez precedensu. Na tym samym poziomie oczekiwań ustawiłbym ewentualną nową płytę Led Zeppelin (nie jest to wcale aż tak nierealny scenariusz), a większą sensacją byłyby chyba tylko powroty zupełnie (ze zrozumiałych względów) niemożliwe np. Nirvany lub The Beatles. Poniżej wyszukane recenzje płyty:

Obawy były. "Never Say Die!", ostatni studyjny album z Ozzym Osbournem przy mikrofonie, trafił na sklepowe półki 35 lat temu. Od tamtej pory w muzyce zmieniło się prawie wszystko, ale zespół do dziś pozostaje główną inspiracją dla tysięcy metalowych formacji we wszystkich zakątkach globu. Zawartość "13" pokazuje, dlaczego. To płyta z muzyką niemal dosłownie nawiązującą do tego, co grupa grała na kilku swoich pierwszych wydawnictwach. Za to jakże przy tym świeżą i intrygującą, do tego diabelnie wiarygodną.
Jeśli ktoś oczekiwał, że panowie będą tu próbowali odkrywać Amerykę, może spokojnie sobie "13" odpuścić. Od pierwszych dźwięków ośmiominutowego "End of the Beginning" słyszymy dokładnie taki Sabbath, jaki pamiętamy z "Paranoid" czy "Master of Reality" – posępny, toporny, przytłaczający ciężarem riffów Tony’ego Iommiego i pulsującym basem Geezera Butlera, a jednocześnie bardzo melodyjny. Wszystko się zgadza, włącznie z głosem Ozzy’ego, który postarał się tu o wiele bardziej niż na ostatniej solowej płycie "Scream" – śpiewa z większą pasją i skupieniem, wiernie podążając za muzyką, bez niepotrzebnych wycieczek w górę. Dzięki temu łatwiej mu się będzie te utwory wykonywało na żywo. Jasne, że nie jest to ten sam Ozzy, co kiedyś, ale trudno tego oczekiwać, skoro w tym roku skończy 65 lat. 
Drugi utwór, "God is Dead?", tylko w tym pozytywnym poczuciu utwierdza – najpierw leniwa sześciominutowa melodia, pozornie bardzo monotonna, a pod koniec metalowa galopada, okraszona riffem przypominającym "Hole in the Sky" z płyty "Sabotage". Szybszych numerów, takich jak "Loner", jest tu jednak jak na lekarstwo – w Black Sabbath zawsze królowały średnie bądź wolne tempa - tu rządzą choćby w ciężkim bluesowym walcu "Damaged Soul" – prawdopodobnie ten numer miał na myśli Geezer Butler, określając styl płyty jako "satanic blues". Świetnie wypada też "Age of Reason", z dość wzniosłymi klawiszowymi ornamentami w środku, kojarzącymi się z płytami nagranymi z Ronniem Dio.
Być może głównym bohaterem płyty jest wspominany basista – jego charakterystyczna, bardzo gęsta gra znakomicie wtapia się w rozbudowaną konstrukcję większości utworów. Nie gorzej wypadają teksty jego autorstwa – tak Sabbathowe, na ile jest to możliwe, zgłębiające nie tylko problematykę rodem z horrorów czy filmów o apokalipsie, ale także, jak w "Zeitgeist", samotności i zagubienia jednostki wobec bezgranicznego uniwersum...
"Zeitgeist" to w ogóle jedna z najbardziej niesamowitych kompozycji w całym albumie – piękna ballada, aranżacyjnie garściami czerpiąca z "Planet Caravan" z płyty "Paranoid", z bongosami i refleksyjną solówką Iommiego pod koniec. Taką, że nie sposób nie poznać, kto gra.
Brad Wilk z Rage Against the Machine i Audioslave, który przejął obowiązki po Billu Wardzie, również wywiązał się ze swojego zadania w stu procentach – bębni w jazzującym stylu Warda, bardziej perkusjonisty niż perkusisty. Wbrew obawom, nie razi też produkcja Ricka Rubina, idealnie podkreślająca surowy i prosty klimat większości kompozycji.
Album udanie zamyka wielowątkowy i niezwykle dramatyczny, także za sprawą osobistego tekstu, "Dear Father". Potem słyszmy tylko dźwięki burzy, kościelne dzwony i… koniec. Na zasadzie klamry – tak przecież zaczynała się pierwsza płyta "Black Sabbath". Czyżby muzycy chcieli dać nam jasno do zrozumienia, że dalszego ciągu nie będzie?  Jeśli tak, żegnają się ze sceną w wielkim stylu.
Nie ma co zaprzeczać – "13" to powtórka z rozrywki. Czas dawno stanął tu w miejscu. Na szczęście zatrzymali go ludzie, którzy kilka dekad temu wyprzedzili go o wiele długości. Zresztą, wielka muzyka i tak zawsze będzie ponad najbardziej nawet okrutną metrykę.
P.S. Płyta trwa niespełna 54 minuty i zawiera osiem utworów. W sprzedaży jest jeszcze wersja deluxe wzbogacona jest o trzy dodatkowe –"Methademic", "Peace of Mind" i "Pariah". Warto, gdyż nie mają nic wspólnego z nudnymi odrzutami z sesji.

źródło : http://muzyka.onet.pl/recenzje/metal/black-sabbath-13,1,5537166,recenzja.html




Black Sabbath, mimo (a może właśnie dlatego) że nie istniał od prawie 20 lat, to jest marką tak gorącą i popularną, że na samą myśl o powrocie grupy niejeden fan lub anty fan Anglików dostawał gęsiej skórki. Ja również, bo to dla mnie legenda - zespół, który dla metalu znaczy tyle, ile The Beatles albo The Rolling Stones dla rocka. Lubię każde wcielenie Black Sabbath i choć miewali okresy słabsze ("Forbiden", "Eternal Idol" z Martinem na wokalu, końcowy okres z Osbournem), to w każdym z nich było coś magicznego, charakteryzującego tylko tę jedyną w swoim rodzaju formację. I choć dla mnie wokalistą wszech czasów, symbolizującym najlepsze płyty kapeli, pozostanie na zawsze Ronnie James Dio, to pierwszą fazę istnienia kapeli z Ozzym uważam za absolutnie kultową.
Jak to się stało, że mimo szczerych chęci członków pierwszego składu, nacisków ze strony menedżerów, presji środowiska krytyków oraz niesłabnącego zainteresowania fanów musieliśmy na kolejne studyjne nagrania Sabbs czekać tak długo (18 lat od wydania feralnego "Forbiden")? Trudno znaleźć jedną przyczynę, nie da się jednak ukryć, że chłopakom (ups... nie brzmi to najlepiej - może więc niech będzie: panom) wiele razy było pod górkę. Wiadomo, każdy z nich ma swoje projekty solowe oraz inne kapele, w które jest zaangażowany. Od 1997 roku, czyli od koncertów w Birmingham (wydanych później na albumie o znamiennej nazwie "Reunion"), kiedy Ozzy zadeklarował chęć nagrania kolejnego albumu pod szyldem Black Sabbath, powstało wprawdzie kilka nowych utworów, ale zespół generalnie nie był z nich zadowolony na tyle, by podjąć decyzję o wydaniu pełnej płyty. Brak czasu to jedno, ale problemy innej natury również nie opuszczały brytyjskiej legendy ciężkiego grania. Po pierwsze - Bill Ward. Wieloletni bębniarz Sabbsów miał zagrać na najnowszym albumie, ale najpierw przeszedł zawał, a później zaczął się wykłócać o pieniądze i zarzucać reszcie zespołu niedotrzymywanie umów (doszło nawet do tego, że żalił się, iż kapela żąda od niego występowania za darmo na... koncercie charytatywnym). Ostatecznie na "13" gra na perkusji znany z Rage Against The Machine Brad Wilk. Problemów z biegiem czasu przybywało. Niedawno w mediach gruchnęła wiadomość, że Tony Iommi ma wczesne stadium chłoniaka i musi podjąć się terapii chemicznej. Osbourne i Geezer Butler jeździli do niego w, jak to określił basista, "dobre dni", by coś tam nagrywać, ale wiadomo, że w takich warunkach praca nie mogła iść szybko do przodu. Jeszcze wcześniej, najwyraźniej zmęczeni przedłużającą się pracą i wzajemnymi podchodami oraz fochami Ozzy'ego, Iommi i Butler postanowili nagrać z drugim najsłynniejszym składem Black Sabbath (Iommi, Butler, Appice, Dio) album pod szyldem (względy prawne) Heaven & Hell. Płyta udała się świetnie, mnie rozłożyła na łopatki. W zeszłym roku zmarł jednak Ronnie Dio, a świadomość tego, że są coraz starsi i tak naprawdę w każdej chwili któryś z członków oryginalnego składu może być następny, być może przyspieszyła decyzję o podjęciu współpracy.
Zespół nagrywał nowy materiał pod kierunkiem Ricka Rubina w jego studiu "Shangri - La" w Malibu. Rubin to producent legenda, współpracował z takimi kapelami, jak Slayer, Red Hot Chilli Peppers czy Danzig, ale również z Shakirą czy Run DMC. Jak wspominają pracę pod okiem brodatego Amerykanina członkowie Black Sabbath? Narzucił im reżim fizyczny (zero alkoholu), nagrywał na "setkę" i... kazał im słuchać w kółko pierwszych płyt grupy.
I to słychać. Jeśli puszczanie w kółko pierwszych albumów miało dać zespołowi inspirację, to się udało. I to nie na 100, ale na 110 procent. Od pierwszych dźwięków czuć, że to Black Sabbath. I co ważniejsze, gdyby puścić laikowi jedną po drugim "13" i dajmy na to "Paranoid", to nie sądzę, by był w stanie powiedzieć, że te krążki dzieli taki szmat czasu. Produkcja jest wyborna, zespół brzmi, jakby wprost wyciągnięty z lat 70. Te same cięte riffy, nieskomplikowane sola, klekoczący bas Butlera i Ozzy śpiewający w swoich rejestrach (czyli nie za wysoko). Wszystko w starym, dobrym stylu. Jasne, można zauważyć, że momentami zespół trochę przeszarżował z inspirowaniem się samym sobą (początek, no i w sumie cały pomysł na konstrukcję "End Of The Beginning" do złudzenia przypomina "Black Sabbath" z debiutu), ale prawdopodobnie nie dało się tego uniknąć, a efekt jest jak dla mnie rewelacyjny.
Ze wszystkich kawałków przebija mroczna atmosfera, było to słychać już w pierwszym udostępnionym fanom nagraniu, czyli "God Is Dead?". Okazuje się, że cały album jest taki. Mrok podkreślają też teksty autorstwa (uwaga, uwaga) Geezera, nie zaś Osbourne'a. Ozzy ponoć nie był zadowolony z tego, co napisał i dał wolną rękę przy tworzeniu liryków Butlerowi, ten wywiązał się z zadania - trzeba przyznać, że teksty mają klimat.
Wspomniałem o "God Is Dead?". Miałem wątpliwości co do tej piosenki, ale im dłużej jej słucham, tym bardziej mi się podoba. Jest w niej, podobnie jak w przypadku reszty płyty, jakiś podskórny niepokój charakteryzujący wczesne płyty Sabbs. Utwór może jest trochę przydługi (ciągnące się zwrotki), ale za to są w nim świetne riffy, co charakterystyczne dla Iommiego - zostające w głowie na dłużej. "Loner" trochę przypomina mi "Sweet Leaf" - podobny rytm, akustyczne zwolnienie, a potem znów galopada do przodu. Tony serwuje tu też nieco dłuższe solo (sporo na "13" króciutkich solówek) na koniec. Na "Paranoid" mogłyby się spokojnie znaleźć "Age Of Reason" czy "Live Forever", oparte na ciężkich, potężnych riffach na początku i galopujące na złamanie karku w dalszej części. W tym pierwszym Iommi gra w pewnym momencie bardzo nowoczesny, prosty riff, ale doskonale pasujący do całości, no i jest tu świetna, wirtuozerska solówka.
Pewnego rodzaju autoplagiatem jest również "Zeitgeist", które kojarzy się z "Planet Caravan". To w całości akustyczna piosenka, podobnie jak w "Planet..." użyto tu charakterystycznych instrumentów perkusyjnych, przetworzony głos Ozza i "kosmiczny" tekst - to mogłaby być druga część "Planet...". Na koniec dostajemy bluesującą solówkę gitarową. Wreszcie "Damaged Soul" - to wolny, stonerowy wręcz kawałek (nic dziwnego, w końcu Black Sabbath właściwie wynaleźli ten gatunek), w którym Ozzy gra na harmonijce ustnej jak za starych czasów. Jest tu nawet jego solo na tym instrumencie, które ładnie przechodzi w solówkę Tony'ego. Ciekawy pojedynek gitary z harmonijką. Ostatni na krążku "Dear Father" od początku wbija w ziemię mocarnym, pełznącym niemal po podłodze riffem. Potwornie ciężką zwrotkę równoważy nieco refren o refleksyjnym charakterze, ale i tak brzmienie tego kawałka miażdży kości.
Po zakończeniu ostatnich nut "Dear Father" z głośników zaczynają płynąć znajome dźwięki - zespół postanowił zakończyć album odgłosami burzy, które rozpoczynały utwór "Black Sabbath" z debiutanckiej płyty o tym samym tytule. Piękna klamra, która chyba zwiastuje koniec zespołu. Nawet Butler wypowiedział niedawno słowa, które są dość jednoznaczne: "Wszyscy trochę się starzejemy, więc będę szczęśliwy, jeśli ta płyta i trasa będą naszymi ostatnimi. Spełniłem życiową ambicję zakończenia tego wszystkiego nowym albumem Black Sabbath".
Ktoś powie, że nie ma się czym podniecać, bo to wszystko już było, a muzycy Black Sabbath kopiują tą płytą samych siebie sprzed lat. I co z tego? Dla mnie właśnie fakt że "13" bezpośrednio odwołuje się do tamtego okresu ich twórczości jest największą siłą płyty. I jeśli to będzie ostatni krążek nestorów heavy metalu, to ciężko mi sobie wyobrazić lepsze pożegnanie. 
autor: Dominik Zawadzki
źeódło : http://www.rockmetal.pl/recenzje/black.sabbath-13.html



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz