Super Collider
Super Collider to czternasty album studyjny amerykańskiej heavy metalowej grupy Megadeth, którego premiera zaplanowana jest na 4 czerwca 2013 roku. Super Collider będzie pierwszym albumem Megadeth wydanym przez Tradecraft, prywatną wytwórnię wokalisty zespołu Dave'a Mustaine'a. Jest to pierwsza od czasu wydanego w 1997 roku Cryptic Writings płyta, która powstaje w identycznym składzie personalnym, co jej poprzedniczka.
Nazwa zespołu: Megadeth
Tytuł płyty: "Super Collider"
Utwory: | Kingmaker; Super Collider; Burn!; Built For War; Off The Edge; Dance In The Rain; Beginning Of Sorrow; The Blackest Crow; Forget To Remember; Don't Turn Your Back; Cold Sweat |
Wykonawcy: | Dave Mustaine - gitara, wokal; David Ellefson - gitara basowa, wokal; Chris Broderick - gitara, wokal; Shawn Drover - instrumenty perkusyjne, wokal |
Mówcie co chcecie ale Dave Mustaine ze swoim składem Megadeth nie siedzi na laurach tylko co jakiś czas zadowala nas kolejną, raz lepiej, raz gorzej udaną płytą. W tym roku jest to Super Collider, który raczej nie powalił fanów na kolana, ale też nie jest najgorzej. Zdania na ten temat są podzielone, mnie osobiście płyta się podoba. Moja subiektywna ocena to 7 \ 10. Pod spodem zamieszczam wyszperane w necie recenzje:
"Heh, macie czego chcieliście. Ile to nasłuchałem się tego
'mendzenia' po wydaniu 'Endgame' czy '13'. A to, że Mustaine napina
muskuły i zapierdala nie wiadomo dokąd, aż do spierdzenia się, a to że
kompozycje to same popisówki, nieudane powroty do szybkości rodem z
'RIP', względnie 'SFSGSW', a to że może i on chce, ale już nie umie.
Leży przede mną 'Super Collider', najnowsze dziecko Rudego Buntownika - i
wiecie co? W dupę wsadzić można takie opinie, bo o to Megadeth
zwalnia i zaczyna znów bawić się w robienie piosenek... jak na nich -
chujowych piosenek. Spoko, spoko, może przesadziłem, bo kilka kompozycji
wartych uwagi da się tutaj znaleźć, przy tym na pewno nie jest to 'Risk
Zwei', jak chcieliby 'hejterzy', ale i tak wieje gównem z daleka...
niestety. Już opublikowana parę miechów temu okładka wzbudzała
podejrzenia. Co to za kółeczko i kolorki, 'Zderzacz Cząsteczek',
'Zderzacz Hadronów'? Zwał, jak zwał - wolne żarty. Ktoś napisał, że Vic
Rattlehead jest w tle, a już konkretnie wzorem płyt 'Countdown To
Extinction', 'Youthanasia' jest z tyłu pudełka. Ktoś inny napisał, że to
raczej bez znaczenia. Pewnie tak, ale to na tych wciąż świetnych
krążkach Megadeth wkroczył na drogę prowadzącą do takich 'radio
friendly' rzeczy, jak 'Cryptic Writings' czy 'Risk', swoją drogą też
pozbawionych Vica na froncie, lub krócej - kiedy to Deth przestał być
Mega. Ok, ok - przecież okładka nie gra, koniec końców 'Endgame' też nie
była ozdobiona wizerunkiem naszego ukochanego antybohatera. Przejdźmy
więc do 'muzyki', która sprawiła, że osiwiałem na mosznie, bynajmniej
nie z zachwytu".
Właśnie tak chciałem rozpocząć opisywanie "Super Collider" po
jednym zaledwie jej przesłuchaniu, po którym powyższe słowa same i bez
trudu cisną się na usta, ale po prostu nie mogłem uwierzyć, że po tylu
latach doświadczeń muzycznych i okołomuzycznych Mustaine odda płytowy
stolec, mówiąc "żryjcie, a jak się nie podoba, to wypierdalać". W
utrzymaniu tej nadziei nie pomagają mi też supernegatywne recenzje
krążka, spływające ze wszystkich zakątków planety. Słucham więc dalej i
wiecie co? Z każdym kolejnym razem jest coraz lepiej, by nie rzec bardzo
dobrze.
Fakt, nie jest to płyta thrashmetalowa. Galopad mniej, popisy solowe
schodzą na dalszy plan, jest za to bardziej przebojowo i piosenkowo. Już
tutaj stwierdzę, że mimo tego odnalazłem na "Super Collider" tylko jeden kawałek, który zupełnie do mnie nie przemawia, mianowicie - nie wiedzieć czemu singlowy - "tytułowiec" o mocno "risikownym" zabarwieniu. Nie chodzi mi nawet o to, że brzmi on jak jakaś rozbudowana wersja takiego "Breadline",
ale że klimatycznie całkowicie odstaje od reszty materiału. Jest jakoś
pozytywnie natchniony i "amerykancki" na "hotdogowo makdonaldową" modłę.
Po freda wstawiać takie rzeczy między otwierającego "Zderzacza", prawie klasycznego "Kingmaker" a ultrazejebistego, tnącego zarówno melodyką w typie "The Conjuring", jak i refrenem a'la "Youthanasia" - "Burn!".
No sami powiedzcie, po co to komu? Szczególnie ten ostatni zwala z
kulasów eklektyzmem, zgrabnym połączeniem muzyki Mustaine'a, odpowiednio
z drugiej połowy lat 80 i pierwszej 90. Dalej z tonu nie spuszcza "Built For War",
wjeżdżający gitarowymi kaskadami, połamanym rytmem, potem przecięty w
połowie, bajeczną solówką w stylu Marcina Friedmana. Są w nim może
niepotrzebne elementy, jak ten wymęczony chórek Dave'a, ale i tak papa
cieszy się sama. "Off The Edge" z kolei to powrót do heavymetalowania z "The System Has Failed". Jego początek to wypisz wymaluj "Tears In a Vial",
warstwa rytmiczna zaś to tuptające podgrzewanie atmosfery
youthanasiowymi riffami. A refren? Cóż, znów przebojowy, ale w dobrym
(czyt. heavyrockowym) znaczeniu tego słowa.
Potem, całkiem niespodziewanie, nadchodzi to, co "Super Collider" ma w sobie najlepszego. "Dance In The Rain" - kompozycja monument, chyba najlepsza, jaka wyszła spod palców Mr. Di od czasów "Zabójstwa Młodości" czy "Odliczania To Extinction".
Coś ponad 4 minuty trwania, w których Ryży mieści dosłownie wszystkie
klimaty, jakie pojawiały się w jego kapeli od początku istnienia, przy
tym to chyba jest coś w stylu ballady. Od pierwszej sekundy trwania
kompozycja chwyta za jaja dźwiękiem łkającej gitary, wydobywającym się
gdzieś z zasnutej mgłą otchłani. Dalej uderzają dekadenckie zagrywki,
pełne rozpaczy wajchy, wiolonczela, urywające dupę solo i wyraźnie
odgrodzona druga część kompozycji, z której zaczepnie mruga "Killing Is My Business... And Business Is Good".
Wszystko zaczyna zapierdalać na dobrze znanym z tej płyty brudzie i
pogłosie. Zderzenie tych pozornie odległych galaktyk daje druzgocący
efekt. Megakompozycja Megadeth. Brawo! Po takim pokazie trudno utrzymać
wysokie napięcie i muzycy zdają się to rozumieć, stawiając na
zaskoczenie. "The Blackest Crow" zabiera nas bowiem gdzieś na
amerykańskie południe. We wstępie popierduje sobie bandżo, Drover
oklepuje werble niczym secesyjny dobosz, co wystarczyło, żeby jakiś spec
gdzieś napisał, że to nieudane country. Co ciekawe polski spec, zapewne
wychowany na "Poradniku Początkującego Kierowcy" Tomasza Szweda. Wiecie - "Zachowaj odstęp, bo nie zdążysz wyhamować".
Tutaj natomiast paradoksalnie "saloonowe" bajdurzenie przeradza się w
istotny element kompozycji, tak naprawdę przeszytej nerwem i dynamiką
ciężkiego grania. Fakt, więcej tu intrygi i starań o zaskoczenie
słuchacza, ale i tak na poziomie, kiedy Dave odpala solo, świat się
kończy, a stodoła w końcu płonie. Stejk jak cholera.
Na do widzenia Megadeth wyciąga z kieszeni jeszcze "Forget To Remember", "Don't Turn Your Back" i cover Thin Lizzy "Cold Sweat", z których pierwszy znów spokojnie można postawić obok hitów z "Youthanasia"
i jeżeli miałbym coś typować na kolejny singiel, tym razem udany, to
byłaby to właśnie ta piosenka. Jest w niej wszystko. za co można było
wielbić tamten krążek. Charakterystyczna, nie do pomylenia z niczym
innym melodyka, heavy estradowe refreny i ogólny powiew dobrze pojętej
nośności radiowej. Co do "Don't Turn Your Back", to mam nieco
mieszane odczucia, ponieważ gdzieś obok naprawdę wciągających zagrywek
pojawia się mnie osobiście wkurwiająca maniera refrenu, który jest na
tyle kiepski, że nieco kładzie ten kawałek, no ale jest jeszcze cover, a
tutaj, co tu dużo mówić, jak zwykle Dave pokazuje, że ma łapę do
przeróbek. Choć w warstwie wokalnej wyszedł z tego nieco Motorhead, to i
tak miejsce na "Hidden Treasures II" powinno być zapewnione.
I tak oto dałbym się nabrać. Tym razem na szczęście bezkrytycznym
recenzentom, którzy swoje żale i siki wylewali na nowe Megadeth już
dzień przed premierą płyty, po jednorazowym osłuchaniu promosa. Nie
ułatwił mi też zadania Mustaine, serwując taki, a nie inny kawałek jako
wątpliwy aperitif i prezentując tę durną okładkę długo przed premierą.
Już ostrzyłem sobie zęby, żeby zrobić z niego mielone i posłać do Pazuzu
na męki, a tu proszę - nędzny singiel, chujowa okładka, ale ogólnie
bardzo dobra płyta. Zwolennicy Deth na speedzie z czasów "RiP" i "SFSGSW"
nie mają czego tutaj szukać, ale jeżeli ktoś za szczyt ich (jego)
twórczości uznawał krążki z powywieszanymi dzieciakami i wychudzonymi,
lewitującym starcami na froncie, z pewnością będzie zadowolony... ale na
pewno nie po pierwszym przesłuchaniu. Płyta odkrywa swoje zalety
dopiero gdzieś za trzecim podejściem.
Wtedy odnajdujemy znajome zagrywki, otwartą japą zaczynamy chłonąć wspaniałe brzmienie, wciąż nie przestaje nas wkurwiać kawałek singlowy, zgrzytniemy zębami na refrenie "Don't Turn Your Back", po czym dojdziemy do wniosku, że warto było.
Wtedy odnajdujemy znajome zagrywki, otwartą japą zaczynamy chłonąć wspaniałe brzmienie, wciąż nie przestaje nas wkurwiać kawałek singlowy, zgrzytniemy zębami na refrenie "Don't Turn Your Back", po czym dojdziemy do wniosku, że warto było.
autor: Megakruk
źródło : http://www.rockmetal.pl/recenzje/megadeth-super.collider.html
Metallica kręci, błądzi, ostatnio pojawiły się informacje o tym, że
nowego albumu nie należy się spodziewać przed 2015 roku. Anthrax zamiast
prac nad nowym materiałem zdecydował się na EPkę z coverami. Slayer już
nigdy nie będzie taki sam… Gary Holt jest bardziej skupiony na graniu z
ekipą Kerry’ego Kinga niż na swoim macierzystym Exodusie. W tym samym
czasie rudy ze swoją ekipą systematycznie – co 2 lata częstuje fanów
nowym krążkiem Megadeth(swoją drogą – jak ten czas od Trzynastki szybko
zleciał…). Podobną częstotliwość wydawniczą ze sceny amerykańskiej
utrzymuje chyba tylko Overkill. Ale dziś swoje 5 minut ma Super Collider
– album, którego zakup chciałem sobie odpuścić po przesłuchaniu utworu
tytułowego zapowiadającego krążek. Ciężko nawet nazwać to
przesłuchaniem. Mój kontakt z tym kawałkiem trwał jakieś 30 sekund. Drugie
podejście pewnie nie było dłuższe. Kolejnych nie było. Ale rudy i
ogólnie Megadeth ma w sobie coś takiego co sprawia, że i tak w dniu
premiery lecę na łeb na szyję po nowy krążek. Tak samo było i tym razem.
Teraz – kiedy to jestem po większej ilości odsłuchów – mogę co nie co
napisać o nowym produkcie made by Mustaine. Na początek musimy sobie
wyjaśnić kilka spraw. Po pierwsze: Super Collider ma niewiele wspólnego z
thrashem. Po drugie: nie jest to krążek rewolucyjny… Ani rewelacyjny…
Wszystkie te zarzuty nie skreślają jednak tego wydawnictwa ponieważ w
gruncie rzeczy całkiem przyjemnie się go słucha. Początek w postaci
“Kingmaker” jest na prawdę zacny. Utwór ten jest tu najbardziej zbliżony
do gatunku wyjściowego granego przez Megadeth. Z początku trochę
drażnił mnie tutaj wokal Mustaine’a – totalnie pozbawiony emocji, jakiś
taki monotonny, cały odśpiewany jednym ciągiem bez żadnych skoków
napięcia. Po kilku odsłuchach człowiek przyzwyczaja się do tego i utwór
po prostu fajnie buja. Następny w kolejności – utwór tytułowy – z krążka
podchodzi mi zdecydowanie lepiej niż z zapowiedzi przedpremierowych.
Fakt faktem – jest to kawałek w stylu prezentowanym przez zespół na
znienawidzonym przez fanów albumie Risk. Ale ja nawet na nim widzę
pozytywy. Tak jak w “Super Collider”: tu trafi się jakaś niezła solówka,
tam coś innego. Wielkiej rewelacji nie ma ale numer trzyma przyzwoity
poziom. Tak jak “Burn!” z na prawdę świetnym i oryginalnym początkiem.
Mam w domu kompletną dyskografię zespołu i nie przypominam sobie żeby
zespół zaserwował wcześniej takie “wprowadzenie”. Następny na liście
“Built For War” to obok “Kingmaker” najlepszy utwór na SC: w miarę
ciężki, zadziorny, z kilkoma świetnymi momentami. Można by go bez wstydu
wrzucić na któryś z lepszych albumów zespołu. Pozytywnym zaskoczeniem
dla słuchacza może być “The Blackest Crow” – utwór totalnie oderwany od
“rudej” rzeczywistości, oparty na motywie przypominającym country
(przewijają się tu skrzypce i – obstawiam że – mandolina). Ten
oryginalny zabieg sprawia, że utwór wyróżnia się na tle reszty, której
nie wymieniłem po tytule. Reszty, która nie powala ale nie wzbudza też
zażenowania. Dobrze określił to recenzent z serwisu Allmusic określając
Super Collidera albumem z kilkoma dobrymi utworami i resztą – utrzymaną w
średnich tempach hard rockową (a nie thrashową) dłubaniną/pańszczyzną.
Tego drugiego określenia nie popieram: w każdym z pozostałych utworów
znajdzie się coś fajnego. Ale faktycznie jako całość nie powalają i
prezentują raczej średni poziom. Tak jak cały Super Collider. Trochę nie
rozumiem ludzi, którzy zmieszali najnowsze dzieło Mustaine’a z błotem.
Rust In Peace to z pewnością nie jest ale mamy tu kilka na prawdę
fajnych utworów a i reszta nie jest powodem do wstydu. A na
wcześniejszych albumach niejednokrotnie takie kwiatki się zdarzały.
Super Collider na pewno nie wejdzie do thrashowego kanonu, nigdy nie
zostanie gatunkowym filarem. Utworów, które za kilka lat zostaną
klasykami też mamy tutaj nie za dużo. Ale krążek bez wstydu można
postawić na półce obok reszty dyskografii Megadeth bo przebojowych
momentów tu nie brakuje.
źródło : http://rolowy.wordpress.com/2013/06/08/megadeth-super-collider/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz