poniedziałek, 24 czerwca 2013

Megadeth - Super Collider 2013 !!!

Super Collider

 

Super Collider to czternasty album studyjny amerykańskiej heavy metalowej grupy Megadeth, którego premiera zaplanowana jest na 4 czerwca 2013 roku. Super Collider będzie pierwszym albumem Megadeth wydanym przez Tradecraft, prywatną wytwórnię wokalisty zespołu Dave'a Mustaine'a. Jest to pierwsza od czasu wydanego w 1997 roku Cryptic Writings płyta, która powstaje w identycznym składzie personalnym, co jej poprzedniczka.

Nazwa zespołu: Megadeth
Tytuł płyty: "Super Collider"

Utwory:  Kingmaker; Super Collider; Burn!; Built For War; Off The Edge; Dance In The Rain; Beginning Of Sorrow; The Blackest Crow; Forget To Remember; Don't Turn Your Back; Cold Sweat
Wykonawcy:  Dave Mustaine - gitara, wokal; David Ellefson - gitara basowa, wokal; Chris Broderick - gitara, wokal; Shawn Drover - instrumenty perkusyjne, wokal
Rok wydania: 2013

Mówcie co chcecie ale Dave Mustaine ze swoim składem Megadeth nie siedzi na laurach tylko co jakiś czas zadowala nas kolejną, raz lepiej, raz gorzej udaną płytą. W tym roku jest to Super Collider, który raczej nie powalił fanów na kolana, ale też nie jest najgorzej. Zdania na ten temat są podzielone, mnie osobiście płyta się podoba. Moja subiektywna ocena to 7 \ 10. Pod spodem zamieszczam wyszperane w necie recenzje:

"Heh, macie czego chcieliście. Ile to nasłuchałem się tego 'mendzenia' po wydaniu 'Endgame' czy '13'. A to, że Mustaine napina muskuły i zapierdala nie wiadomo dokąd, aż do spierdzenia się, a to że kompozycje to same popisówki, nieudane powroty do szybkości rodem z 'RIP', względnie 'SFSGSW', a to że może i on chce, ale już nie umie. Leży przede mną 'Super Collider', najnowsze dziecko Rudego Buntownika - i wiecie co? W dupę wsadzić można takie opinie, bo o to Megadeth zwalnia i zaczyna znów bawić się w robienie piosenek... jak na nich - chujowych piosenek. Spoko, spoko, może przesadziłem, bo kilka kompozycji wartych uwagi da się tutaj znaleźć, przy tym na pewno nie jest to 'Risk Zwei', jak chcieliby 'hejterzy', ale i tak wieje gównem z daleka... niestety. Już opublikowana parę miechów temu okładka wzbudzała podejrzenia. Co to za kółeczko i kolorki, 'Zderzacz Cząsteczek', 'Zderzacz Hadronów'? Zwał, jak zwał - wolne żarty. Ktoś napisał, że Vic Rattlehead jest w tle, a już konkretnie wzorem płyt 'Countdown To Extinction', 'Youthanasia' jest z tyłu pudełka. Ktoś inny napisał, że to raczej bez znaczenia. Pewnie tak, ale to na tych wciąż świetnych krążkach Megadeth wkroczył na drogę prowadzącą do takich 'radio friendly' rzeczy, jak 'Cryptic Writings' czy 'Risk', swoją drogą też pozbawionych Vica na froncie, lub krócej - kiedy to Deth przestał być Mega. Ok, ok - przecież okładka nie gra, koniec końców 'Endgame' też nie była ozdobiona wizerunkiem naszego ukochanego antybohatera. Przejdźmy więc do 'muzyki', która sprawiła, że osiwiałem na mosznie, bynajmniej nie z zachwytu".
Właśnie tak chciałem rozpocząć opisywanie "Super Collider" po jednym zaledwie jej przesłuchaniu, po którym powyższe słowa same i bez trudu cisną się na usta, ale po prostu nie mogłem uwierzyć, że po tylu latach doświadczeń muzycznych i okołomuzycznych Mustaine odda płytowy stolec, mówiąc "żryjcie, a jak się nie podoba, to wypierdalać". W utrzymaniu tej nadziei nie pomagają mi też supernegatywne recenzje krążka, spływające ze wszystkich zakątków planety. Słucham więc dalej i wiecie co? Z każdym kolejnym razem jest coraz lepiej, by nie rzec bardzo dobrze.
Fakt, nie jest to płyta thrashmetalowa. Galopad mniej, popisy solowe schodzą na dalszy plan, jest za to bardziej przebojowo i piosenkowo. Już tutaj stwierdzę, że mimo tego odnalazłem na "Super Collider" tylko jeden kawałek, który zupełnie do mnie nie przemawia, mianowicie - nie wiedzieć czemu singlowy - "tytułowiec" o mocno "risikownym" zabarwieniu. Nie chodzi mi nawet o to, że brzmi on jak jakaś rozbudowana wersja takiego "Breadline", ale że klimatycznie całkowicie odstaje od reszty materiału. Jest jakoś pozytywnie natchniony i "amerykancki" na "hotdogowo makdonaldową" modłę. Po freda wstawiać takie rzeczy między otwierającego "Zderzacza", prawie klasycznego "Kingmaker" a ultrazejebistego, tnącego zarówno melodyką w typie "The Conjuring", jak i refrenem a'la "Youthanasia" - "Burn!". No sami powiedzcie, po co to komu? Szczególnie ten ostatni zwala z kulasów eklektyzmem, zgrabnym połączeniem muzyki Mustaine'a, odpowiednio z drugiej połowy lat 80 i pierwszej 90. Dalej z tonu nie spuszcza "Built For War", wjeżdżający gitarowymi kaskadami, połamanym rytmem, potem przecięty w połowie, bajeczną solówką w stylu Marcina Friedmana. Są w nim może niepotrzebne elementy, jak ten wymęczony chórek Dave'a, ale i tak papa cieszy się sama. "Off The Edge" z kolei to powrót do heavymetalowania z "The System Has Failed". Jego początek to wypisz wymaluj "Tears In a Vial", warstwa rytmiczna zaś to tuptające podgrzewanie atmosfery youthanasiowymi riffami. A refren? Cóż, znów przebojowy, ale w dobrym (czyt. heavyrockowym) znaczeniu tego słowa.
Potem, całkiem niespodziewanie, nadchodzi to, co "Super Collider" ma w sobie najlepszego. "Dance In The Rain" - kompozycja monument, chyba najlepsza, jaka wyszła spod palców Mr. Di od czasów "Zabójstwa Młodości" czy "Odliczania To Extinction". Coś ponad 4 minuty trwania, w których Ryży mieści dosłownie wszystkie klimaty, jakie pojawiały się w jego kapeli od początku istnienia, przy tym to chyba jest coś w stylu ballady. Od pierwszej sekundy trwania kompozycja chwyta za jaja dźwiękiem łkającej gitary, wydobywającym się gdzieś z zasnutej mgłą otchłani. Dalej uderzają dekadenckie zagrywki, pełne rozpaczy wajchy, wiolonczela, urywające dupę solo i wyraźnie odgrodzona druga część kompozycji, z której zaczepnie mruga "Killing Is My Business... And Business Is Good". Wszystko zaczyna zapierdalać na dobrze znanym z tej płyty brudzie i pogłosie. Zderzenie tych pozornie odległych galaktyk daje druzgocący efekt. Megakompozycja Megadeth. Brawo! Po takim pokazie trudno utrzymać wysokie napięcie i muzycy zdają się to rozumieć, stawiając na zaskoczenie. "The Blackest Crow" zabiera nas bowiem gdzieś na amerykańskie południe. We wstępie popierduje sobie bandżo, Drover oklepuje werble niczym secesyjny dobosz, co wystarczyło, żeby jakiś spec gdzieś napisał, że to nieudane country. Co ciekawe polski spec, zapewne wychowany na "Poradniku Początkującego Kierowcy" Tomasza Szweda. Wiecie - "Zachowaj odstęp, bo nie zdążysz wyhamować". Tutaj natomiast paradoksalnie "saloonowe" bajdurzenie przeradza się w istotny element kompozycji, tak naprawdę przeszytej nerwem i dynamiką ciężkiego grania. Fakt, więcej tu intrygi i starań o zaskoczenie słuchacza, ale i tak na poziomie, kiedy Dave odpala solo, świat się kończy, a stodoła w końcu płonie. Stejk jak cholera.
Na do widzenia Megadeth wyciąga z kieszeni jeszcze "Forget To Remember", "Don't Turn Your Back" i cover Thin Lizzy "Cold Sweat", z których pierwszy znów spokojnie można postawić obok hitów z "Youthanasia" i jeżeli miałbym coś typować na kolejny singiel, tym razem udany, to byłaby to właśnie ta piosenka. Jest w niej wszystko. za co można było wielbić tamten krążek. Charakterystyczna, nie do pomylenia z niczym innym melodyka, heavy estradowe refreny i ogólny powiew dobrze pojętej nośności radiowej. Co do "Don't Turn Your Back", to mam nieco mieszane odczucia, ponieważ gdzieś obok naprawdę wciągających zagrywek pojawia się mnie osobiście wkurwiająca maniera refrenu, który jest na tyle kiepski, że nieco kładzie ten kawałek, no ale jest jeszcze cover, a tutaj, co tu dużo mówić, jak zwykle Dave pokazuje, że ma łapę do przeróbek. Choć w warstwie wokalnej wyszedł z tego nieco Motorhead, to i tak miejsce na "Hidden Treasures II" powinno być zapewnione.
I tak oto dałbym się nabrać. Tym razem na szczęście bezkrytycznym recenzentom, którzy swoje żale i siki wylewali na nowe Megadeth już dzień przed premierą płyty, po jednorazowym osłuchaniu promosa. Nie ułatwił mi też zadania Mustaine, serwując taki, a nie inny kawałek jako wątpliwy aperitif i prezentując tę durną okładkę długo przed premierą. Już ostrzyłem sobie zęby, żeby zrobić z niego mielone i posłać do Pazuzu na męki, a tu proszę - nędzny singiel, chujowa okładka, ale ogólnie bardzo dobra płyta. Zwolennicy Deth na speedzie z czasów "RiP" i "SFSGSW" nie mają czego tutaj szukać, ale jeżeli ktoś za szczyt ich (jego) twórczości uznawał krążki z powywieszanymi dzieciakami i wychudzonymi, lewitującym starcami na froncie, z pewnością będzie zadowolony... ale na pewno nie po pierwszym przesłuchaniu. Płyta odkrywa swoje zalety dopiero gdzieś za trzecim podejściem.
Wtedy odnajdujemy znajome zagrywki, otwartą japą zaczynamy chłonąć wspaniałe brzmienie, wciąż nie przestaje nas wkurwiać kawałek singlowy, zgrzytniemy zębami na refrenie "Don't Turn Your Back", po czym dojdziemy do wniosku, że warto było.

autor: Megakruk
źródło : http://www.rockmetal.pl/recenzje/megadeth-super.collider.html


 
 Metallica kręci, błądzi, ostatnio pojawiły się informacje o tym, że nowego albumu nie należy się spodziewać przed 2015 roku. Anthrax zamiast prac nad nowym materiałem zdecydował się na EPkę z coverami. Slayer już nigdy nie będzie taki sam… Gary Holt jest bardziej skupiony na graniu z ekipą Kerry’ego Kinga niż na swoim macierzystym Exodusie. W tym samym czasie rudy ze swoją ekipą systematycznie – co 2 lata częstuje fanów nowym krążkiem Megadeth(swoją drogą – jak ten czas od Trzynastki szybko zleciał…). Podobną częstotliwość wydawniczą ze sceny amerykańskiej utrzymuje chyba tylko Overkill. Ale dziś swoje 5 minut ma Super Collider – album, którego zakup chciałem sobie odpuścić po przesłuchaniu utworu tytułowego zapowiadającego krążek. Ciężko nawet nazwać to przesłuchaniem. Mój kontakt z tym kawałkiem trwał jakieś 30 sekund. Drugie podejście pewnie nie było dłuższe. Kolejnych nie było. Ale rudy i ogólnie Megadeth ma w sobie coś takiego co sprawia, że i tak w dniu premiery lecę na łeb na szyję po nowy krążek. Tak samo było i tym razem. Teraz – kiedy to jestem po większej ilości odsłuchów – mogę co nie co napisać o nowym produkcie made by Mustaine. Na początek musimy sobie wyjaśnić kilka spraw. Po pierwsze: Super Collider ma niewiele wspólnego z thrashem. Po drugie: nie jest to krążek rewolucyjny… Ani rewelacyjny… Wszystkie te zarzuty nie skreślają jednak tego wydawnictwa ponieważ w gruncie rzeczy całkiem przyjemnie się go słucha. Początek w postaci “Kingmaker” jest na prawdę zacny. Utwór ten jest tu najbardziej zbliżony do gatunku wyjściowego granego przez Megadeth. Z początku trochę drażnił mnie tutaj wokal Mustaine’a – totalnie pozbawiony emocji, jakiś taki monotonny, cały odśpiewany jednym ciągiem bez żadnych skoków napięcia. Po kilku odsłuchach człowiek przyzwyczaja się do tego i utwór po prostu fajnie buja. Następny w kolejności – utwór tytułowy – z krążka podchodzi mi zdecydowanie lepiej niż z zapowiedzi przedpremierowych. Fakt faktem – jest to kawałek w stylu prezentowanym przez zespół na znienawidzonym przez fanów albumie Risk. Ale ja nawet na nim widzę pozytywy. Tak jak w “Super Collider”: tu trafi się jakaś niezła solówka, tam coś innego. Wielkiej rewelacji nie ma ale numer trzyma przyzwoity poziom. Tak jak “Burn!” z na prawdę świetnym i oryginalnym początkiem. Mam w domu kompletną dyskografię zespołu i nie przypominam sobie żeby zespół zaserwował wcześniej takie “wprowadzenie”. Następny na liście “Built For War” to obok “Kingmaker” najlepszy utwór na SC: w miarę ciężki, zadziorny, z kilkoma świetnymi momentami. Można by go bez wstydu wrzucić na któryś z lepszych albumów zespołu. Pozytywnym zaskoczeniem dla słuchacza może być “The Blackest Crow” – utwór totalnie oderwany od “rudej” rzeczywistości, oparty na motywie przypominającym country (przewijają się tu skrzypce i – obstawiam że – mandolina). Ten oryginalny zabieg sprawia, że utwór wyróżnia się na tle reszty, której nie wymieniłem po tytule. Reszty, która nie powala ale nie wzbudza też zażenowania. Dobrze określił to recenzent z serwisu Allmusic określając Super Collidera albumem z kilkoma dobrymi utworami i resztą – utrzymaną w średnich tempach hard rockową (a nie thrashową) dłubaniną/pańszczyzną. Tego drugiego określenia nie popieram: w każdym z pozostałych utworów znajdzie się coś fajnego. Ale faktycznie jako całość nie powalają i prezentują raczej średni poziom. Tak jak cały Super Collider. Trochę nie rozumiem ludzi, którzy zmieszali najnowsze dzieło Mustaine’a z błotem. Rust In Peace to z pewnością nie jest ale mamy tu kilka na prawdę fajnych utworów a i reszta nie jest powodem do wstydu. A na wcześniejszych albumach niejednokrotnie takie kwiatki się zdarzały. Super Collider na pewno nie wejdzie do thrashowego kanonu, nigdy nie zostanie gatunkowym filarem. Utworów, które za kilka lat zostaną klasykami też mamy tutaj nie za dużo. Ale krążek bez wstydu można postawić na półce obok reszty dyskografii Megadeth bo przebojowych momentów tu nie brakuje.

źródło : http://rolowy.wordpress.com/2013/06/08/megadeth-super-collider/



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz